-->

cover

piątek, 13 marca 2015

B jak Bielsko, B jak...

Pogoda parszywa. Przejmujący chłód, wilgoć i nieznośne płatki śniegu, które co i rusz z gracją lądują na moim nosie. Autobus się spóźnia. Ja tymczasem śpiewam sobie z Khadją Nin , jakby zapominając, że nie jestem sama na przystanku ;) ... I już się cieszę na myśl, że za parę chwil przebiegnę przez bielską starówkę i schowam się w przytulnym miejscu. Na kulinarnej mapce Bielska przybyło smakowitych i ciekawych miejscówek, jeśli zostanę tu dłużej, na pewno napiszę Wam, które najbardziej przypadły mi do gustu. Tym razem umówiłyśmy się z Ewą na śniadanie w niedawno otwartej Szpilce, która ma już spore grono sympatyków. To chyba jeden z najprzyjemniejszych porannych scenariuszy, usiąść przy dobrej kawie i pysznym niespiesznym śniadaniu z osobą, z którą naprawdę lubimy rozmawiać. Pewnie każdy z nas ma taką swoją bratnią duszę, kogoś, z kim potrafimy komunikować się często również bez słów. Wystarczy spojrzenie, porozumiewawczy uśmiech i wszystko jasne, niczego nie trzeba tłumaczyć.  Bo czasami trudno jest wyjaśniać, opowiadać... W tym przypadku wszystkie wrażenia i odczucia są zawarte w prostym geście. Świadomość, że ktoś na nas patrzy i już po prostu wie, to niesamowity komfort psychiczny, który otula nas jak puchowa kołderka, szczególnie w taki dzień, jak dziś... 




Każdy z nas jest jedyny w swoim rodzaju, nasze marzenia i potrzeby są bardzo różne. Różnią się też nasze sposoby ładowania wewnętrznych akumulatorów. Długie spacery, szydełkowanie czy budowa ptasich karmników - do wyboru, do koloru ;) Ja tymczasem, oprócz popełniania kulinarych szaleństw, po prostu uwielbiam bycie z ludźmi. Autor "Małego Księcia" napisał kiedyś, że nasze szczęście zależy od naszych spotkań. I choć szczęście to w 90 procentach nasza osobista sprawa, to rzeczywiście, spotkania są w naszym życiu szalenie ważne. Zdarza się, że nagle pojawiają się na naszej drodze ludzie, którzy są jak reakcja Najwyższego na nasze modlitwy, albo jak odpowiedzi, których długo gdzieś poszukiwaliśmy. Ja uważam się za ogromną szczęściarę. Dzięki za dziś, Ewuś :)







W dzisiejszym poście z podwójnym B, oprócz naszego Bielska, pojawia się również pewna obłędna słodkość, czyli brownie z likierem Baileys. Wyjatkowo nie uraczę Was jego zdjęciem, bo... Bo blaszka była nieduża :) I zapach niebiański... Jest to wypiek wysoce rozkoszny i niepodobna czekać, aż całkiem wystygnie... Upieczcie to brownie Waszym bratnim duszom!


Baileys Brownie   (przepis stąd)

1 szklanka mąki
1/2 szklanki gorzkiego kakao
1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej
1/4 łyżeczki sody
100 g dobrej gorzkiej czekolady
2 łyżki masła
2 jajka
3/4 szklanki cukru
1/3 szklanki likieru Baileys Irish Cream (dodałam odrobinę więcej)

W niedużej miseczce mieszamy mąkę, kakao, kawę i sodę. Czekoladę z masłem topimy w kąpieli wodnej i odstawiamy, żeby trochę wystygła. Przelewamy ostudzoną czekoladę do większej miski, wbijamy jedno jajko i miksujemy do połączenia, kolejno wbijamy drugie jajko, miksujemy, a potem dodajemy cukier i Baileys i znów miksujemy, aż wszystko się dobrze połączy. Do masy czekoladowej dodajemy stopniowo sypkie składniki i delikatnie mieszamy, jak w przypadku muffinów, do połączenia składników. Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni, foremkę 20 x 20 cm (ja upiekłam w niedużej prostokatnej) wykładamy papierem do pieczenia albo folią aluminiową i delikatnie smarujemy masłem. Wlewamy masę brownie i delikatnie wyrównujemy wierzch. Pieczemy 25 - 30 minut, wierzch brownie powinien być błyszczący, a środek wilgotny, więc patyczkiem sprawdzamy, czy to już.

czwartek, 5 marca 2015

Ochota :) I tarta na pogawędki.

Niedawno myślałam o serdecznej koleżance ze studiów, z którą dzieliłyśmy mieszkanie na Filtrach. Klimatyczna kamienica, wysokie pokoje i szerokie parapety, z widokiem na podwórko – studnię. Pamiętam dozorczynię, twardą, spracowaną i ciekawską kobietę. Poczucie obowiązku już koło piątej rano szurało starą miotłą po podwórku, przeganiając gołębie. Pamiętam małe sklepiki z sąsiedztwa, pętlę tramwajową i mojego niesfornego ucznia, któremu dziwnym trafem przed co drugim naszym spotkaniem pies Bobik zjadał pracę domową z angielskiego. Na bazarze przy hali Banacha miał swoje stoisko pan Krzyś, zawsze w dobrym humorze.  Gdzieś tam właśnie wyszperałam książkę Ćwierczakiewiczowej, 365 obiadów, czyli wspaniały „podręcznik dla młodej gospodyni” -  chyba moją pierwszą własną książkę kucharską. Jakoś nam jednak wtedy nie było po drodze, więc może za jakiś czas znowu spróbuję, już odrobinę mniej młoda ;) … Sympatyczne studenckie czasy. Mieszkałyśmy we trójkę, dużo było emocji, jak to między kobietami. Każda z nas była kompletnie inna… Była ta pilna, ta rozważna, ta tajemnicza, ta nieco postrzelona…  Potem skończyłyśmy studia, nasze drogi się rozeszły. Ja przez jakiś czas mieszkałam jeszcze na Ochocie, choć już w zupełnie innym miejscu. Poznałam tam kogoś ważnego, kto przedreptał ze mną mnóstwo ścieżek w Parku Szczęśliwickim i z kim dziś, jeśli tylko nadarzy się okazja, umawiam się, a jakże, na Ochocie, w naszym ulubionym mlecznym barze Biedronka ;)


Spacer po Parku Szczęśliwickim, pora roku mniej więcej ta sama co teraz, tylko kilka lat wstecz... ;)

Koleżanka, o której myślałam, zrobiła mi właśnie fantastyczną niespodziankę i napisała do mnie maila. Wszystko wskazuje na to, że wkrótce będziemy miały okazję się zobaczyć i porozmawiać o starych czasach i zupełnie nowych przygodach w życiu każdej z nas. Poczucie humoru mamy podobne i już się bardzo cieszę na to spotkanie! A póki co, myślę, że mogę Wam opowiedzieć o jednym z naszych zabawnych zdarzeń, jeszcze z warszawskich czasów studenckich. Inna nasza koleżanka z roku, Megi, brała ślub. Wybierałyśmy się zatem do kościoła, gdzieś na drugim końcu miasta, żeby towarzyszyć jej w ten szczególny dzień. Ja dodatkowo ze specjalną misją, bo miałam uwiecznić całą ceremonię na zdjęciach (Megi zaufała mi na tyle, że zrezygnowała z usług profesjonalnego fotografa, bardzo mi to schlebiało, oczywiście, ale stres też był spory...). Pogoda zupełnie nam nie sprzyjała, lało jak diabli... Kiedy wreszcie dotarłyśmy do tego kościoła (chyba po trzech autobusowych przesiadkach), byłyśmy przemoczone. Za to w szpilkach… 
Weszłyśmy do środka, a ja zaczęłam się rozglądać, żeby wybrać najlepsze miejsce do pstrykania i sprawdzić, czy będę potrzebowała dodatkowego oświetlenia. Ceremonia miała się zacząć za jakieś piętnaście minut. W drzwiach pojawił się tłum weselnych gości, którzy szybko zajęli miejsca w ławkach, a do nas podszedł jakiś mężczyzna i zapytał, czy jesteśmy koleżankami EwyNie wiedziałyśmy zupełnie, o kogo chodzi. A on na to, oburzony, że przecież Ewa za dziesięć minut bierze tu ślub. Zrobiło nam się zimno, bo nasza przyjaciółka nazywała się przecież zupełnie inaczej… Pomyślałam: „Boże! Najważniejszy dzień w jej życiu, a my pomyliłyśmy kościoły, zdjęć nie będzie…”. I już chciałyśmy dzwonić po taksówkę, kiedy do nas dotarło, że skoro to nie ten kościół, to pojęcia zielonego nie mamy, dokąd powinnyśmy się udać. A jakże teraz dzwonić do panny młodej...? Przytomnie (o dziwo!) wymyśliłyśmy, żeby pójść do zakrystii. Zastałyśmy tam sympatyczną zakonnicę, która wysłuchała nas z rozbawieniem, a potem zajrzała do jakiejś księgi i oznajmiła, że ślub przyjaciółki owszem, odbędzie się w tym miejscu, ale… za godzinę. Kamień z serca...


Szczęśliwickie kaczki, najfajniejsze na świecie...

Siostrzyczka była tak miła, że zaproponowała, żebyśmy poczekały w zakrystii. Nie powiem, warto było. Przez uchylone drzwi podglądałyśmy sobie młodą parę. Zapytałam siostrę, czy lubi śluby. Odpowiedziała, że woli pogrzeby. Miałam chyba dość dziwną minę, bo od razu pospieszyła z wyjaśnieniem: „Bo wiesz, oni to mają już wszystko za sobą…”. Kiedy nadszedł moment komunii, ksiądz podszedł do nowożeńców z winem. Młoda żona wyraźnie się skrzywiła. „O, nie smakowało jej nasze wino” – zauważyła siostra. Na to ja, jako zadeklarowana miłośniczka wina: „Tak? A jakie wy tu macie wino? Bo u mnie na wiejskiej parafii proboszcz zawsze ma coś przyzwoitego”. W odpowiedzi siostra… otworzyła kredens. Zobaczyłam poustawiane równiutko butelki tokaju. „Ależ proszę siostry, to jest całkiem niezłe wino!” – stwierdziłam z entuzjazmem. Ona na to: „To może chcecie flaszeczkę?”. Wizja picia mszalnego wina jakoś nam nie bardzo przypadła do gustu, więc grzecznie podziękowałyśmy. A potem był wreszcie ślub naszej Megi... :)




Nie wiem jeszcze, co będziemy chrupać w czasie naszego spotkania, ale tarta z gruszką i camembertem bardzo się nadaje na towarzyszkę wszelakich pogawędek :)


Tarta z gruszką i camembertem

Kruche ciasto z tego przepisu

Nadzienie:
240 g sera camembert, pokrojonego w plasterki
2 jajka
1/2 szklanki śmietany 18%
1 duża gruszka, obrana ze skórki i pokrojona w plasterki
1 łyżka ziaren słonecznika
garść suszonej żurawiny
gałka muszkatołowa, sól, pieprz

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i podpiekamy spód tarty, aż lekko się zezłoci, jakieś 15 - 20 minut. Potem na spód tarty wykładamy plasterkami gruszki, a na nich kładziemy plasterki camemberta. W miseczce lekko ubijamy jajka, dodajemy śmietanę i doprawiamy do smaku gałką muszkatołową, solą i pieprzem. Masą śmietanową zalewamy gruszki i ser. Całość posypujemy słonecznikiem i żurawiną. Tartę pieczemy 35 - 40 minut, aż wierzch się zetnie i zezłoci.


Już wkrótce :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...