-->

cover

sobota, 23 grudnia 2017

Pierwsza gwiazdka... To już, zaraz... :)

Kochani, dziś raczej zwięźle, bo wiadomo, przygotowania trwają... Będą moje serdeczne życzenia dla Was i jeszcze dwa przepisy na dodatek do świątecznego mięsiwa. Poczciwe kapusta z brukselką (na podstawie przepisów z magazynu Delicious UK). Siła prostoty. Naprawdę warto wypróbować. Tak twierdzą nawet zagorzali przeciwnicy brukselki :)




Jest w moim kraju zwyczaj, że w dzień wigilijny,
Przy wzejściu pierwszej gwiazdy wieczornej na niebie,
Ludzie gniazda wspólnego łamią chleb biblijny

Najtkliwsze przekazując uczucia w tym chlebie.
Ten biały kruchy opłatek, pszenna kruszyna chleba,
a symbol wielkich rzeczy, symbol pokoju i nieba.
Na ziemię w noc wtuloną, Bóg schodzi jak przed wiekami.
Braćmi się znowu poczyńmy, przebaczmy krzywdy, gdy trzeba.
Podzielmy się opłatkiem, chlebem pokoju i nieba.

Cyprian Kamil Norwid / Opłatek




Życzę Wam wszystkim dobrych, rodzinnych świąt Bożego Narodzenia.
Niech to będzie czas spędzony z najbliższymi,
czas radości i pokoju.
Niech mnóstwo kolorowych światełek rozpala nasze serca i oczy.
Niech cicha biała noc otula nas jak miękki puch.
Niech przyniesie nam miłość, światło, nadzieję i dobro. 




Świąteczna czerwona kapusta

1 główka czerwonej kapusty (nieduża, ok. 1 kg), poszatkowana cienko
1 czerwona cebula, pokrojona w kostkę
1 jabłko, obrane i pokrojone w kostkę
garść suszonych owoców (np. moreli i rodzynek albo żurawiny)
2 łyżki masła, roztopionego
5 goździków
5 kulek ziela angielskiego
3 łyżki octu jabłkowego
1 i 1/2 łyżku brązowego cukru
100 ml wody

Rozgrzewamy piekarnik do 160 stopni. W głębszym naczyniu do pieczenia układamy poszatkowaną kapustą i polewamy roztopionym masłem. Dodajemy wszystkie pozostałe składniki. Dokładnie mieszamy. Naczynie przykrywamy folią aluminiową i wkładamy do piekarnika na jakies 40-50 minut. W połowie pieczenia warto jeszcze raz kapustę przemieszać. Na koniec powinna zmięknąć (ale być przyjemnie chrupka) i smakować słodko-kwaśno. Po wyjęciu z piekarnika można jeszcze dodać do niej trochę masła i doprawić do smaku solą, cukrem, octem balsamicznym.




Smakowita brukselka pieczona z jabłkiem i rozmarynem

800 g brukselki, większe przepołowione
3 jabłka, wypestkowane, pokrojone na ćwiartki
kilka łodyżek rozmarynu
oliwa z oliwek

Brukselkę obgotowujemy we wrzątku przez 3 minuty. Dobrze odsączamy. Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Na lekko polanej oliwą sporej blasze układamy brukselki i kawałki jabłek. Skrapiamy oliwą, mieszamy, żeby się nią pokryły. Na całość kładziemy łodyżki rozmarynu. Pieczemy 35-40 minut, w połowie mieszamy. 





czwartek, 21 grudnia 2017

Śledzik. Z muzyką :)

Bez śledzi nie ma świąt! Bez śledzi nie mogłyby się też odbyć imieniny wujka, na które ciocia Terenia zawsze szykuje najlepszą na świecie sałatkę. Jestem w domu dopiero od kilku dni, a już łasuchowałam śledzie malaga, przysmak gajowego i meksykańskie. No dobra, i jeszcze odrobinę musztardowych, kiedy nikt nie patrzył :)
A dzisiaj jeszcze bardzo łatwe śledzie, jako że do Wigilii wciąż jeszcze chwilka i zdążą się przegryźć w lodówce (w opcji "last minute" polecam Wam najszybsze na świecie, piękne i pyszne śledzie z żurawiną, dymką i prażonymi pestkami).
Zamierzam jeszcze tuż przed Wigilią przygotować domową sałatkę śledziową, pełną wszelkiej dobroci. Z buraczkami, jabłkiem, marynowanymi grzybkami... Chyba już nie zdążę z przepisem na blogu, ale przecież może to być opcja karnawałowa :)




Mam swoją ulubioną świąteczną listę przebojów. To około 70 utworów (i każdego roku trochę przybywa), każdy inny, każdy piękny i według mnie wyjątkowy. Irena Santor i Mahalia Jackson, Mazowsze i Simply Red, Czerwone Gitary i Macy Gray. Jest bardzo klasycznie, ale bywa również nowocześnie. Jest uroczysta aranżacja i kolęda w stylu reggae. Kiedy na początku grudnia zaczynam słuchać tej muzyki, robię listę wypieków i otwieram puszkę z domową przyprawą korzenną, zaczyna się dla mnie świąteczna magia. Oto moja mała świąteczna lista dla Was :) Do posłuchania przy kuchennych zmaganiach :) 







Śledzie z kaparami i kolorowym pieprzem (wg przepisu Małgorzaty Caprari z książki "Śledzie. 200 najlepszych przepisów kuchni polskiej i światowej")

500 g matjasów, wymoczonych i pokrojonych na nieduże kawałki
2 cebule, drobno posiekane
sok z 1 dużej cytryny
2 łyżki kaparów
2 łyżeczki kolorowego pieprzu ziarnistego
4 listki laurowe
6 kulek ziela angielskiego
natka pietruszki, posiekana garść
oliwa lub dobry olej

W pojemnym słoiku układamy warstwami cebulę i śledzie. Każdą warstwę śledzi skrapiamy sokiem z cytryny, dodajemy kilka ziarenek pieprzu i kilka kaparów, listki laurowe, ziele angielskie i pietruszkę. Kiedy słoik będzie pełen (na wierzchu powinna być cebula), zalewamy całość dokładnie oliwą / olejem o neutralnym smaku. Wkładamy do lodówki na kilka godzin, najlepiej jednak na 2-3 dni.







środa, 20 grudnia 2017

Słodko. Gorzko. A na koniec ciasteczka.

Prezenty zapakowane. Świąteczne kartki wysłane, albo wręczone osobiście. Przede mną jeszcze kilka sympatycznych spotkań, dużo herbaty i długich pogawędek z przyjaciółmi, których rzadko widuję. Przed wyjazdem ze Szkocji udało mi się jeszcze upiec chlebek z rumem i daktylami, żeby podarować go serdecznym znajomym i sąsiadom z Edynburga.
A szczerbate szkockie dzieciaki, co mieszkają nade mną (i hałasują tak, że trudno uwierzyć, że tylko ich dwójka) dostały ode mnie duuuży talerz wyładowany polskimi słodyczami. Krówki, pierniczki, Delicje, Mieszanka Krakowska... Nic, tylko się z tym talerzem sprytnie gdzieś ukryć i raczyć ulubioną książką. Uśmiechy dzieciaków - bezcenne :) Szkoda, że nie mam zdjęcia!




Teraz pora na świętowanie w rodzinnych stronach :) "Odwiedziłam" już jednego z najsłynniejszych bielszczan, czyli Reksia, który na potrzeby świąt "nieco" urósł i błyszczy z daleka mnóstwem kolorowych światełek przy ulicy 11 Listopada.
Wciąż trudno mi się pogodzić z tradycyjną uliczną rzezią karpia :( Nie wiem, dlaczego istotom obdarzonym (w większości) rozumem, tak trudno jest pojąć cierpienie naszych braci mniejszych. Niełatwo zapomnieć o biednych rybach skotłowanych w wielkich pojemnikach.
Łykam polską rzeczywistość, choć ostrożnie, bo można się łatwo zagubić. Albo przestraszyć. Albo... Sama nie wiem. Słyszałam, że kraj nad Wisłą, jako enklawa chrześcijańskich wartości ma teraz misję rechrystianizowania Europy. Kto zatem poprowadzi naszą krucjatę na Zachód? I gdzie dokładnie szukać tych wartości i zasad, z których nasza ekipa rządząca jest taka dumna...? Trzeba chyba zacząć od posprzątania własnego podwórka. A że zabłocone jakieś i zagracone, to porządki niewątpliwie zajmą chwilę....
Czytałam też, że od 2018 roku nie będzie przedszkoli w ośrodkach dla uchodźców... Rozumiem, że jest to demonstrowanie realizacji chrześcijańskich wartości w praktyce... "Dobrym chrześcijanom" z ministerstwa blokującego unijne pieniądze na ten cel, polecam posłuchać utworu o znamiennym tytule "Biada" . Jest w Polsce wielu niesamowitych ludzi, którzy pomagają innym, jak tylko potrafią i nie mają wcale potrzeby ogłaszać się publicznie dobrymi chrześcijanami, bo Stwórca naprawdę widzi w ukryciu... Przeraża mnie jednak liczba tych, którzy są pełni nienawiści i głoszą stereotypowe uprzedzenia. I którzy, niestety, najgłośniej krzyczą
I smutno, kiedy myślę że mój post sprzed blisko dwóch lat jest wciąż aktualny... I czytam, jak oświecona posłanka w kontekście uchodźców mówi o pomaganiu "tym, którzy sobie sami tej biedy napytali". Szkoda, że się nie urodziła w Aleppo... Mam takie dziwne wrażenie, że ta nasza unikalna enklawa chrześcijaństwa nie przyjęłaby dziś Świętej Rodziny...
Nieswojo czuję się w państwie, które marsze faszystów i nacjonalistów określa "pokojowymi manifestacjami rodzin z dziećmi". Boje się władzy, która daje na takie wydarzenia przyzwolenie. A na marginesie - pokojowe rodzinne manifestacje na przykład tak wyglądają .




Świeta już, zaraz... Najwyższa pora zacząć mówić ludzkim głosem. Do ludzi.  I zacząć słuchać. Tego, co między wierszami, tego, co niewypowiedziane, co niektórzy próbują zamieść pod dywan. Przy ubieraniu choinki, dekorowaniu domów i przygotowywaniu pyszności nie zapominajmy, co jest istotą tych świąt.
Dajemy się ponieść
komercji i kolorowemu hałasowi, ale esencją tych świąt jest cisza. I światło. Takie prawdziwe. I nadzieja. I dobro. Podążajmy za nimi. Choćby to było niepoprawne politycznie.




Ciasteczka owsiane z jabłkiem i czekoladą

130 g mąki
1 łyżeczka cynamonu
1/4 łyżeczki mielonych goździków
1/2 łyżeczki imbiru
1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
1/2 łyżeczki sody

130 g miękkiego masła
130 g brązowego cukru
1 duże jajko

160 g płatków owsianych
1 duże jabłko, obrane ze skórki i pokrojone w małą kostkę
garść rodzynek
garść orzechów włoskich, posiekanych
50 g ciemnej czekolady, posiekanej

Mąkę mieszamy z przyprawami i sodą. Masło miksujemy z cukrem na gładki krem, a potem dodajemy jajko. Wsypujemy mąkę do masy i szybko mieszamy, tylko do połączenia składników. Dodajemy płatki, jabłko, bakalie i czekoladę. Mieszamy dokładnie całość. Jeśli jest zbyt sucha, dodajemy odrobinę mleka. Masę na ciasteczka wkładamy do lodówki na pół godziny. Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni. Blachę wykładamy papierem do pieczenia, formujemy z ciasta kulki wielkości orzechów włoskich (około 2 łyżeczek na porcję) i na blasze lekko je rozpłaszczamy. Ciastka rozlewają się w trakcie pieczenia, więc musimy zachować pewną odległość. Pieczemy około 15 minut.








wtorek, 19 grudnia 2017

List do D.

Chciałabym upiec dla Ciebie świąteczny sernik. Taki, co smakuje wybornie i pięknie wygląda na stole. Chciałabym to zrobić, bo wiem, że lubisz, że byś się ucieszyła. Pieczenie nie jest Twoim hobby, ale na wielu dużych i poważnych rzeczach znasz się daleko lepiej niż ja.
Brakuje mi spotkań i rozmów z Tobą. Brakuje mi Twojego obiektywnego, logicznego oceniania sytuacji i życzliwych porad. W warszawskich czasach byłaś dla mnie trochę jak starsza siostra. Miałam szczęście, że Cię poznałam. Zawsze kiedy myślę o tym kawałku mojego życia w stolicy, myślę też o Tobie. Bardzo, bardzo ciepło. Mam nadzieję, że będziesz miała piękne święta. I że za jakiś czas wreszcie sobie usiądziemy, przy jakimś dobrym, czerwonym, najpewniej z Francji. Wyściskam Cię i wszystko opowiem. I będzie trochę jak kiedyś...






Prosty sernik na święta

200 g ciastek digestive, zmielonych na "piasek"
90 g roztopionego masła
1 kg kremowego serka
5 jajek
150 g cukru pudru + do posypania
skórka starta z 2 cytryn + sok z 1 cytryny
skórka starta z 1 pomarańczy
1,5 łyżki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
płynny miód do polania ciasta
żurawina, płatki migdałowe, kandyzowana skórka pomarańczy do dekoracji

Zmielone ciastka łączymy z roztopionym masłem i wykładamy nimi spód okrągłej foremki o średnicy 24 cm. Boki leciutko smarujemy masłem. Jajka miksujemy z cukrem pudrem i skórką z cytryny i pomarańczy. Miksując dalej na małych obrotach dodajemy ser, a potem sok z cytryny. Na koniec wsypujemy do masy przesianą mąkę z proszkiem i miksujemy krótko, do uzyskania gładkiej masy. Pieczemy godzinę w 170 stopniach (przykrywamy sernik folią, jeśli zaczyna się rumienić), a potem wyłączamy piekarnik i w delikatnie otwartym zostawiamy sernik, aż piekarnik ostygnie. Kiedy wyjęty z piekarnika sernik ostygnie, wkładamy go do lodówki, najlepiej na noc. Przed podaniem polewamy go miodem, posypujemy cukrem pudrem i bakaliami. 









piątek, 8 grudnia 2017

Garść gwiazdkowych inspiracji.

Nie chce mi się wierzyć, że już grudzień! Ten rok mija mi tak szybko... Jeszcze chwilę temu złote jesienne popołudnia, a dziś wracałam do domu z puszką masy makowej i robiłam wstępne świąteczno-wypiekowe zakupy.
Grudzień powitałam w Gdańsku. Bardzo sympatyczne były po latach odwiedziny u Neptuna. Były spacery, najpyszniejsze drożdżówki na świecie, bursztynowe piękności i ciemnoszary Bałtyk. Odwiedziłam znajome zakątki i kilka zupełnie nowych miejsc. Żal było wyjeżdżać! 
Tuż przed wylotem do Gdańska robiłam w Edynburgu zdjęcia jedzonka dla sympatycznej kulinarnej miejscówki. Pierwszy raz fotografowałam cudze pyszności i muszę przyznać, że trochę się stresowałam.... Zdjęcia są już prawie gotowe i na dniach będę wiedziała, czy się podobają. To są fajne emocje :) Mam ogromną nadzieję, że będę mogła to robić częściej.




Po domu skradał się niedawno przysadzisty jegomość z siwiuteńką brodą, a gdzieś w oddali słychać było dzwoneczki. Coś nawet zostawił. Znaczy towarzystwo grzeczne :) Najwyższy czas na przygotowania i sporządzanie listy świątecznych pyszności! Cynamon, goździki, suszone owoce... Nie mogę się doczekać!
W przyszłym tygodniu u Hipopotama nowe przepisy, a tymczasem małe podsumowanie tego, co na Boże Narodzenie przygotowałam do tej pory. Ciasta, ciasteczka, śledziki... Zebrałam je wszystkie w tym poście, może akurat coś Wam przypadnie do gustu?




Ciasta:
Dyniowa babka korzenna
Korzenny chlebek z rumem, daktylami i kandyzowanym imbirem
Ekspresowy piernik Pani Edeltraudy
Łatwy świąteczny keks
Czekoladowe świąteczne ciasto Nigelli z mnóstwem bakalii
Świąteczne ciasto dla cierpliwych (trzytygodniowe)
Łatwy sernik na święta


Ciasteczka:
Ciasteczka owsiane z suszonymi śliwkami
Kakaowe bombki z notatnika mojej Mamy
Ciasteczka imbirowe
Mięciutkie pierniczki
Chrupki z brązowym cukrem
Cranberry Noel
Orzechowe rogaliki Magdzi
Ciasteczka owsiane z jabłkiem i czekoladą


Śledzie:
Śledzie po kaszubsku
Śledzie z majerankiem i czosnkiem
Śledzie po hrabiowsku w bialym winie
Ekspresowe matjasy z żurawiną, dymką i prażonymi pestkami
Korzenne śledzie z daktylami
Śledzie z kaparami i kolorowym pieprzem


Mixed spice, czyli przyprawa do świątecznych wypieków
Daktylowa nutella z piernikową nutką
Trufle czekoladowe z bakaliami i rumem
Mincemeat, nadzienie do świątecznych babeczek mince pies
Świąteczne babeczki mince pies
Wigilijny pasztet grzybowy
Świąteczna czerwona kapusta
Brukselka pieczona z jabłkiem i rozmarynem



niedziela, 26 listopada 2017

Miseczka pełna dobroci, czyli czego potrzebujesz późną jesienią.

Złote i czerwone liście na chodniku o poranku chrupią już pod stopami. Astronomiczna zima rozpocznie się za niespełna miesiąc, ale w powietrzu czuję jej oddech. Jest bardzo blisko i już po swojemu koloruje poranne niebo.
Wyruszam wkrótce na maleńkie wakacje. Wracam do miejsca, które kiedyś odwiedzałam niemal co roku, a przez ostatnie lata - wcale. Nie mogę się doczekać, choć to nie żaden egzotyczny wypad. Już za kilka dni będę się przechadzać po jednym z moich ulubionych polskich miast i wdychać bałtyckie powietrze :)  W programie zdjęcia, spacery i kto wie... :)
W grudniu u Hipopotama będzie już nastrojowo i świątecznie. Już mi w głębi duszy dzwonią dzwoneczki... :)  Zanim jednak nastanie klimat Gwiazdki, zapraszam Was jeszcze na pyszną dyniową. Zaskakujące połączenie dyni i masła orzechowego jest świetnym pomysłem :)




Zupa dyniowa z masłem orzechowym  (przepis z książki Hugh Fearnley - Whittingstalla "River Cottage Every Day)

1 dynia (nieduża, około 1 kg), obrana i pokrojona w kostkę
kawałek masła (do zeszklenia cebuli)
1 duża cebula, posiekana
1 papryczka chilli, wypestkowana i drobno pokrojona
3 cm kawałek imbiru, starty
4 ząbki czosnku, pokrojone w plasterki
1 cytryna
1 l bulionu warzywnego
200 g masła orzechowego (polecam masło z kawałkami orzechów)
sól, pieprz
pestki dyni
pęczek kolendry

W garnku topimy masło i szklimy cebulę, a potem dodajemy do niej czosnek, imbir i chilli i podsmażamy kilka minut. Dokładamy dynię, trochę pieprzu i soli znów chwilę podsmażamy całość i wlewamy bulion. Doprowadzamy do wrzenia, a potem na małym ogniu pod przykryciem gotujemy około 30 minut, aż kawałki dyni będą miękkie. Blendujemy zupę na gładki krem (jeśli lubicie łagodną i nie "udziwnioną" hi, hi dyniową, to można już zajadać...) i dodajemy do niej masło orzechowe. Mieszamy, żeby uzyskać aksamitną całość. Dodajemy 3 łyżki drobno posiekanej kolendry. Doprawiamy do smaku solą, pieprzem i sokiem z cytryny. Przed podaniem posypujemy pestkami dyni i kolendrą. 


czwartek, 16 listopada 2017

Listopadowe notki. I krupnik.

Na listopad najlepszy jest szeroki szal-komin, który zrobiła mi Mama. Można się nim opatulić na spacerze, kiedy chłód szczypie w policzki i zarzucić na ramiona przy czytaniu ulubionej książki. Na listopad dobre są długie spacery w ostatnich łaskawych bursztynowych promieniach słońca. Dobra jest herbata w stylu chai, przyprawiona korzennie i z odrobiną mleka. A już gorąca czekolada w wygodnym fotelu albo w przyjemnej miejscówce z widokiem na morze ma wręcz terapeutyczne działanie. Na listopad dobry jest przytulny kącik. W moim wieczorami płoną świece, a na parapecie stoją dwie ładne dynie. Kolejne. Bo zapowiada się jeszcze jedna dyniowa pyszność tej jesieni!




Już od kilku wieczorów regularnie zapadam się w ostatni album Leonarda Cohena. Ciemny i głęboki doskonale pasuje do nastrojowego schyłku dnia. Popełniam również grzechy ciemnoczekoladowe i przeglądam nowe książki w poszukiwaniu świątecznych inspiracji. Na półce mam między innymi The Christmas Chronicles Nigela Slatera. Jestem zachwycona tą książką. Delektuję się nią, strona po stronie, jak czekoladowymi truflami albo kieliszkiem brunello.




Wynalazłam też pchli targ, coś między giełdą staroci a słynnym Stadionem Dziesięciolecia i stałam się szczęśliwą posiadaczką kilku uroczych posrebrzanych łyżeczek. Uwielbiam targi staroci. Za sprzedawców, z którymi można pożartować, a nawet trochę się podroczyć i za przedmioty z duszą, którym można dać nowy dom, aby stały się częścią kolejnej opowieści. Na studiach byłam częstym gościem warszawskiego bazaru i targowiska na Kole. Wynalazłam tam między innymi dwa ładne dzbanki (jeden z nich zobaczycie tu). Widziałam też kilka niesamowitych ikon i mam nadzieję, że kiedyś będę miała jedną w domu.




Co jeszcze w listopadzie? Full Scottish w sobotę, czyli hiperkaloryczne szkockie śniadanie, w domu albo w gwarnej kafejce, gdzie zza zaparowanych szyb można podglądać przechodniów i zgadywać, jakie mają plany na chłodny dzień. Częściej chodzę do kina. Kilka dni temu obejrzałam Morderstwo w Orient Expressie i bardzo polecam! Film z klasą. Pięknie sfotografowany, z dobrą obsadą i ścieżką dźwiękową (nie spodziewałam się Imagine Dragons!).
Ostatnio musiałam trochę więcej czasu spędzić w autobusie, bo objazd i remont ulicy. W końcu sięgnęłam po darmową lokalną gazetę. Sporo sensacji z miasta i okolic, sportowe newsy i wreszcie, powiedzmy, "towarzyskie". I czytam: "Do szczupłego rudzielca z ładną brodą. Codziennie jeździsz do pracy koło szóstej. Zawsze nosisz ładne koszule i dobre buty. Jesteś taki przystojny! I zawsze taki zaczytany! A ja najchętniej... zmierzwiłabym tę Twoją perfekcyjną fryzurę i zabrała Cię na kawę!". Właśnie, właśnie! Mierzwić grzeczne uczesania i chodzić na dobrą kawę. Taki sezonowy podryw :)




A co dzisiaj na ząb? Ostatnio zebrało mi się trochę na wspomnienia. Myślałam o kuchni moich Dziadków w wilkowickim domu. Dziś ta kuchnia wygląda inaczej, a Babcia z Dziadkiem mają inne widoki ze swojej kuchni. Wtedy za oknem rosła ładna leszczyna. A tuż pod oknem stał nieduży stół z jasnym blatem. Stół miał szufladę, w której Babcia trzymała papierowe torebki po cukrze i mące. Wkładała do nich kanapki dla Dziadka do pracy. Albo trzymała w nich grzanki do zupy. Jednym słowem już wtedy Babcia była eko :) Dobre rzeczy powstawały w tej kuchni z widokiem na las. Wiadomo, jedzonko Babci jest zawsze niczym serdeczny uścisk.
Jednym z hitów mojego dzieciństwa był tzw. podobiadek, czyli coś do schrupania między drugim śniadaniem a obiadem, kiedy obiad miał być naprawdę późno. Kanapeczki, jabłuszka, herbatka. O tak, u Babci zawsze jest słodko. Nawet jeśli ma się mhm.... kilka lat więcej. Lubię zupy i zawsze bardzo mi smakował babciny krupnik. Czegoś takiego potrzebowałam w tym tygodniu. Dobrego, treściwego posiłku. Smaku domu, ale już w mojej wersji.




Listopadowy krupnik Marty

1 kurczak (nieduży, 1.2 kg)
2 cebule, przekrojone na pół i opieczone nad gazowym płomieniem
6 ząbków czosnku, pokrojonych w grubsze platerki
4 średnie marchewki, pokrojone w półplasterki
2 korzenie pietruszki, pokrojone w kostkę
3-4 średnie ziemniaki, pokrojone w kostkę
100 g kaszy jęczmiennej
5 listków laurowych
kilka ziaren pieprzu
kilka ziaren ziela angielskiego
łyżeczka kuminu (nasion) lub kminku
łyżeczka suszonego majeranku
sól
pęczek natki pietruszki

Kurczaka dzielimy na części (użyłam wszystkich z wyjątkiem piersi). W większym garnku zalewamy mięso wodą i doprowadzamy do wrzenia. Zmniejszamy nieco płomień i gotujemy około 15 minut. Potem odcedzamy kurczaka, płuczemy go i dokładnie myjemy garnek. A później wkładamy do niego z powrotem mięso, dokładamy wszystkie pokrojone warzywa, kaszę i przyprawy (bez soli). Zalewamy całość wodą i doprowadzamy do wrzenia. Potem na malutkim ogniu pod przykryciem gotujemy około półtorej godziny. Ostrożnie wyjmujemy z garnka kawałki kurczaka i obieramy z niego mięso, które wkładamy z powrotem do zupy. Doprawiamy do smaku solą i pieprzem. Dodajemy cały pęczek drobno posiekanej pietruszki. Zapraszamy zziębnięte duszyczki, które po pracowitym dniu wracają do domu. Osiem porcji jak nic.




czwartek, 26 października 2017

Trzydzieści sześć. Piękna sałatka. I sukienka!

Słyszałam jakiś czas temu, że trzydziestka to nowa dwudziestka ;) Ufff, co za ulga! Bo przyznaję, jako niewielka dziewczynka zupełnie inaczej wyobrażałam sobie siebie w statecznym (hi, hi) wieku trzydziestu sześciu lat.
Tymczasem dziś rano przy kawie stwierdziłam, że mimo iż nie mam dzieci ani domku z ogródkiem i wszystko się w ogóle toczy wbrew wszelkim schematom, to jednak jestem bardzo szczęśliwą istotą. Każdego dnia doświadczam mnóstwa maleńkich radości i spotykam ludzi, za których jestem wdzięczna. Wciąż się uczę, podążam dzielnie za swoją gwiazdą, zawsze w stronę słońca, zawsze z nadzieją i wiarą w dobre jutro. Jest tyle marzeń do spełnienia, a na mapie świata - tyle miejsc, które chciałabym zobaczyć. Tyle wszystkiego do dotknięcia, spróbowania, podziwiania. Tyle książek do przeczytania i muzyki do odkrycia!




Dziękuje wszystkim, którzy się dziś postarali, żebym miała cudny dzień! Dziękuję za dobre życzenia, za śliczne kartki i fantastyczne prezenty od serca. Dziękuję za wszystkie ciepłe słowa i za różę, która pachnie jak te z ogrodu mojej Babci. 
Jest jeszcze jedna rzecz, dzięki której mam dziś taki wyborny nastrój! Kiedy się obudziłam, zobaczyłam JĄ :) Piękną, czerwoną sukienkę. Wczoraj kupiłam. Czerwoną, jak sygnalizacja świetlna. Nie do przegapienia. W końcu trzydzieści sześć ma się tylko raz :)




Piękna jesienna sałatka z dynią, rukolą i kaszą

1 dynia (kilogram z kawałkiem, obrana i pokrojona w średnią kostkę)
200 g kaszy jęczmiennej perłowej
120 g rukoli
2 jabłka, pokrojone w grube plasterki
2 garści orzechów laskowych, uprażonych na suchej patelni, bez skórek, grubo posiekanych
2 garści pestek dyni
pestki granatu / suszona żurawina
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka kolendry
szczypta cynamonu
sól
oliwa z oliwek
ocet balsamiczny
miód

4-5 łyżek oliwy mieszamy z kuminem i kolendrą i solimy do smaku (to są moje ulubione przyprawy i bardzo pasują do dyni, ale zawsze możecie spróbować innego zestawu!). W misce mieszamy dyniowe kostki z doprawioną oliwą, tak, żeby się nią dobrze pokryły. Rozgrzewamy piekarnik do 200-220 stopni, i na blasze wyłożonej folią pieczemy dynię około pół godziny, żeby zmiękła i miała ładny złotawy kolor. Odstawiamy do ostudzenia, w razie potrzeby odkładamy na ręcznik papierowy do odsączenia. Kaszę gotujemy według przepisu na opakowaniu i studzimy, a potem mieszamy widelcem, żeby była sypka. W dużej misce mieszamy kaszę z rukolą i polewamy odrobiną oliwy. Dodajemy dynię, orzechy, ziarenka granatu/żurawinę i pestki dyni. Delikatnie mieszamy całość. A potem robimy sos, proporcje do smaku. Oliwę mieszamy z miodem i octem balsamicznym. Sałatkę skrapiamy sosem i rozkoszujemy się smakiem jesieni. Ta sałatka to sto procent dobroci! Jest pyszna i barokowo piękna! Tyle kolorów na talerzu :) Proporcje na 8-10 porcji. 




piątek, 20 października 2017

Idź swoją drogą. I curry ugotuj! Z dynią.

Deszcz kołysze mnie do snu. Otworzyłam okno, chociaż chłodno i słucham, jak tysiące jesiennych łez spadają na parapet. Piękna jest ta deszczowa wieczorna pieśń. Można się zasłuchać, zamyślić i zapomnieć o świecie, który zwykle pędzi na łeb, na szyję... Zapaliłam wszystkie świece, które znalazłam w domu, a obok nich, w nastrojowym świetle stoi sobie okazała dynia. Taka moja kwintesencja jesieni. Dużo ciepłego światła i pełnia od Matki Natury, zachęta do działania, powołanie do tworzenia. Oczywiście, jest już plan na dynię. Słodki. Pikantny. Kremowy i łagodny. Wszystko w swoim czasie.
Miałam dziś dobrą, piękną rozmowę z serdeczną znajomą. Taką moją bratnią duszą, której nie trzeba nic tłumaczyć... Każda z nas ma swoje pasje, z których chciałaby uczynić sposób na życie. Rozmawiamy, kiedy tylko możemy, wspieramy się nawzajem. Czasem dajemy sobie przysłowiowego kopa, a innym razem te nasze pogawędki są jak mamine głaskanie po głowie. Dziś było o tym, że tracimy za dużo czasu.




Na nic. Na natłok informacji, w których gąszczu można się zgubić. Na życie w hałasie, który zagłusza nasz wewnętrzny głos i który powoduje, że zatraca się gdzieś nasza własna ścieżka. Jest dużo, jest szybko, jest głośno.... Każdy dzień jak szybko znikający slajd. Kolorowy, ale bez znaczenia. Nie nasz. Tracimy czas, bo pozwalamy się nieść jakiejś obłędnej fali, która wcale nie jest nam przyjazna. Za mało słuchamy siebie. Wciąż się do kogoś porównujemy. I ciągle nam się wydaje, że jeszcze nie, że nie jesteśmy gotowe, że to nie ten moment, żeby zacząć żyć po swojemu.





Tylko, że... To jest właśnie ten moment. Tu i teraz. Innego nie będzie. I nawet nie wiesz, ile wschodów i zachodów słońca jeszcze przed Tobą. Dlatego uczymy się z całych sił, co robić. Jaką wybrać drogę. Uczymy się akceptacji i szacunku dla nas samych. Uczymy się wytyczania granic. Dajemy sobie przyzwolenie na samorealizację, na pójście własną drogą bez względu na to, co ktoś o tym powie. Trudno jest wysiąść z rozpędzonego pociągu. Trudno jest siedzieć w ciszy i mierzyć się z własnymi emocjami.
Trudno jest usłyszeć własny głos i uwierzyć, że nas dobrze poprowadzi. Dlatego rozmawiamy. O tym, co na obiad. I o rzeczach wyższych. O widokach ze spaceru. O książkach. O tym, że maleńkie rzeczy są ważne, że trzeba palić świece. Pić wino. Nakrywać pięknie do stołu dla tych, na których czekamy z niecierpliwością. I trzeba pisać piórem... I zawsze mieć turkusowy atrament, na listy do tych, co najważniejsi. Trzeba zacząć pisać książkę. I na pocztę trzeba, koniecznie, żeby wysłać "zdjęcia jedzenia", do kogoś, kto ma w temacie dużo do powiedzenia. Zdjęcia gotowe, leżą sobie cichutko od dwóch tygodni. No właśnie... Tylko czy one się nadają w ogóle...? Nadają się. I my się nadajemy, absolutnie, do wszystkiego, co nam się śni. 




Tajskie curry z dynią, kurczakiem i fasolką szparagową  (na podstawie przepisu Diany Henry)

2 łyżki oleju
1 duża cebula, pokrojona w cienkie półplasterki
4 ząbki czosnku, zmiażdżone
2,5 cm kawałek imbiru, starty
1 papryczka chilli, wypestkowana, posiekana drobno
2 łyżki tajskiej czerwonej pasty curry
500 g dyni (waga po obraniu), pokrojonej w kostkę
800 g piersi z kurczaka, pokrojonej w kostkę
2 puszki mleka kokosowego
1 łyżka brązowego cukru
1 łyżka sosu rybnego
300 g zielonej fasolki szparagowej, strączki przekrojone na pół
sok z 1 cytryny
posiekana natka kolendry

Na niedużym ogniu rozgrzewamy olej i podsmażamy w garnku cebulę, czosnek, imbir i chilli, aż cebula będzie szklista i miękka. Dodajemy pastę curry i mieszając, podsmażamy minutę. Dokładamy kurczaka i dynię, gotujemy około dwóch minut, a potem wlewamy mleko kokosowe. Kiedy całość zacznie wrzeć, zmniejszamy płomień, dodajemy cukier, sos rybny i doprawiamy do smaku. Potem na małym ogniu gotujemy pod przykryciem około 30 minut, aż dynia będzie miękka. Na koniec dodajemy fasolkę i gotujemy około 5 minut, żeby była przyjemnie chrupiąca. Doprawiamy do smaku sokiem z cytryny. I dodajemy posiekaną kolendrę.

Kuchenni puryści pewnie się oburzą, bo pominęłam trawę cytrynową. Była to jedyna rzecz, której mi w kuchni brakowało, ale czerwona pasta curry jest tak aromatyczna, że danie obejdzie się bez jednego kawałka trawy! Zastąpiłam też limonkę cytryną, bo akurat była pod ręką. I jeszcze, w ramach kompletnej herezji podałam curry z kaszą. Nie bardzo po tajsku, ale rewelacja :)
Wspaniałe jest to curry, gęste i kremowe. Jest dość pikantne i jeśli nie lubicie ostrych potraw, dodajcie mniej pasty curry. Polecam również ugotować je dzień przed podaniem, bo przyjemnie gęstnieje i nutka chilli jest nieco łagodniejsza. Z podanych proporcji nakarmicie sześć osób.



środa, 11 października 2017

Weekend... hmmm, na horyzoncie :) A makaron zaraz!

Czasami wszystko jest szare. Niewyspane poranki z popijaną na szybko kawą i biegiem na autobus. Dzień się dłuży niemiłosiernie, czas rozwleka w nieskończoność, nawet zegary wydają się znużone monotonnymi ruchami wskazówek. Tik-tak, tik-tak. Biurowe godziny, stukot klawiatury i powrót do domu, gdy już właściwie ciemno...
Nie będę marudzić - środa to już przecież tylko o krok od weekendu... A weekendowe obrazy motywacyjne przedstawiają się następująco:








































W środku tygodnia czasami brakuje kulinarnej weny... Jeść trzeba, ale nie mam ochoty iść po pracy na zakupy, ani zamawiać awaryjnej chińszczyzny. Na szczęście, jak u przysłowiowego chomika, w kuchni zawsze się znajdzie coś na kolację pt. "nic nie ma w domu" :) Nawet wstyd taki banalny przepis publikować, ale to jeden z moich ulubionych, jest naprawdę pyszny. Krewni i znajomi królika też polubili :) Makaronowej foty brak. Wybaczcie, późnym wieczorem czasami trudno o artystyczne zapędy...


Prosty makaron z tuńczykiem i kaparami

250 g makaronu penne, ugotowanego al dente
oliwa z oliwek
1 czerwona cebula, posiekana
4-6 ząbków czosnku, pokrojonych w cienkie plasterki
1 papryczka chilli, pokrojona drobno (u mnie z pestkami, pozbądźcie się ich, jeśli ma być wersja łagodniejsza)
1 puszka pokrojonych pomidorów
1 puszka tuńczyka (z lekkiej zalewy)
garść czarnych oliwek
1 łyżka kaparów
kilka łyżek kremówki (opcjonalnie)
garść posiekanej natki pietruszki

Na niedużej ilości oliwy podsmażamy na małym ogniu cebulę, czosnek i chilli. Kiedy cebula będzie miękka, a całość zacznie ładnie pachnieć, dodajemy pomidory. Gotujemy na średnim ogniu, aż sos nieco się zredukuje, a potem dodajemy rozdrobnione kawałki tuńczyka, oliwki i kapary. Gotujemy dalej, na małym ogniu, żeby smaki się przegryzły i sos jeszcze trochę zredukował. Doprawiamy solą. Można dodać kilka łyżek kremówki. Po wymieszaniu sosu z makaronem posypujemy całość posiekaną pietruszką. Bardzo proste. Bardzo, bardzo dobre. W sam raz na kolację na trzech osób.

I jeszcze mam coś dla Was :) Wszystkich zabieganych i zapracowanych, czekających z utęsknieniem na weekendowe włóczykijstwo zapraszam TU :)












niedziela, 1 października 2017

Hipo-urodziny :) I bakłażan nr 11.

O tym, że czas bardzo szybko płynie chyba nie trzeba nikomu przypominać. A jednak dziwię się, że Niebieski Hipopotam ma już cztery lata. Rozpoczęty w Egipcie zawędrował do Szkocji, gdzie obchodzi kolejne urodziny. Jaki to był rok? Ciekawy. Zmieniały się widoki z okna, sporo przygód, dużo różnych emocji. W ubiegłym roku, kiedy kończył się sierpniowy festiwal w Edynburgu, stałam sobie sama gdzieś w tłumie na Princes Street i oglądałam finałowe fajerwerki. A kilka tygodni temu podziwiałam końcowy pokaz sztucznych ogni z parku, siedząc na trawie w towarzystwie ludzi, których poznałam tutaj i którzy stali się dla mnie ważni. I było mi naprawdę dobrze.
Powiększyła się moja kolekcja książek kucharskich, choć moi ulubieni autorzy wciąż ci sami. Poznałam wiele nowych życzliwych duszyczek, ale moi wieloletni przyjaciele wciąż są blisko i jest to dla mnie bardzo ważne. Mam kilka nowych pomysłów, które póki co jak obiecujące ziarenka siedzą sobie w płóciennym woreczku i myślę intensywnie nad tym, jak wprowadzić pewne projekty w życie. Staję się nieco bardziej sentymentalna - w mojej szkockiej kuchni pojawiły się miseczki z Bolesławca :) Zaczynam też dojrzewać do pewnych ważnych decyzji, ale to jeszcze chwilka... Dziś małe świętowanie. I trochę wspomnień. I szklaneczka cydru :)


co robić
kiedy owoce smakują
tylko deszczem
a moc słowa blaknie
bezbarwne sylaby toczą się
przez kolejne pory dnia
co jeśli
wciaż nie wiesz
gdzie do cholery
rośnie drzewo poznania
jednak

bierzesz oddech
nie pakujesz walizki
twoje dłonie
zwiedzają powoli
gładką mapę drewnianego
blatu który
był tam zawsze
i masz w kuchni wszechświat
i kawę
wdychasz dalekie zapachy
i chcesz być wszędzie
ale zostaniesz

w sercu masz już
deszcz





Może za rok, z okazji okrągłej rocznicy, postaram się o jakieś wymyślne wypieki. Tymczasem dziś proste jednogarnkowe danie, pełne dobroci, a do tego z moim ukochanym bakłażanem. Gdzieś wyczytałam o arabskim przysłowiu głoszącym, że lepiej nie brać ślubu z kobietą, która nie potrafi przygotować bakłażana na dwadzieścia sposobów. Chyba jestem na dobrej drodze... :)


Bakłażan z chorizo, morelami i śliwkami  (na podstawie przepisu Nigela Slatera z książki "The Kitchen Diaries III")

oliwa z oliwek
200 g chorizo, pokrojone na plasterki
1 duża czerwona cebula, posiekana
80 g suszonych moreli, posiekanych niezbyt drobno
80 g suszonych śliwek, posiekanych
50 g migdałów bez skórki
1 spory bakłażan, pokrojony na kawałki średniej wielkości
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka ziaren kolendry, uprażonych i rozgniecionych
wędzona papryka, sól, pieprz
550 ml warzywnego bulionu

W większym garnnku rozgrzewamy 3 łyżki oliwy i podsmażamy chorizo około 3 minut. Dodajemy cebulę i podsmażamy aż będzie szklista i miękka. Dokładamy suszone owoce i migdały, a potem kawałki bakłażana i gotujemy całość chwilę, aż bakłażan zmięknie i zacznie się złocić (możne dodać trochę oliwy). Dodajemy kumin, kolendrę i bulion, doprowadzamy do wrzenia, a potem na małym ogniu gotujemy pod przykryciem około 40-50 minut, aż kawałki bakłażana zaczną się rozpadać, a całość zamieni się w aromatyczny gęsty gulasz. Doprawiamy do smaku solą i wędzoną papryką. Rewelacyjne na ciepło i w temperaturze pokojowej z kromką chleba. Porcja dla trzech osób.





czwartek, 7 września 2017

Smak radości. Z kuminem :)

W kwietniu Hipopotam na "trochę" zniknął z internetów. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie... Nie potrafię dotrzymać tempa czasowi, który wciąż biegnie na złamanie karku. Kiedy to było... ?
Pierwszy dzień wiosny jeszcze w Szkocji, a kilka dni później drżące z gorąca powietrze i ośnieżone góry Atlasu powitały mnie w Marakeszu. Spędziłam fantastyczne wakacje w Maroku, za którym bardzo tęskniłam już od dnia, w którym go ostatnim razem opuszczałam. Było więc wszystko, czego mi przez te lata brakowało, podróż sentymentalna, ale również odkrywanie nowych miejsc, hektolitry miętowej herbaty, tajine na sto sposobów, domowy kuskus u cioci Aichy, soczyste zielone równiny i krajobrazy wypalone słońcem. Były kipiące kolorami bazary. Były szaleństwa terenowym samochodem, pieszczota atlantyckich fal i majestat pustyni w ciszy. Były ciągnące się godzinami rozmowy z przyjaciółmi i najlepsze na świecie owoce. Były zachody słońca, pełnia księżyca i burza piaskowa. Rozgwieżdżone niebo wydawało się być na wyciągnięcie ręki.
Aksamitna czerń pełna gwiazd w ciągu dnia ustępowała miejsca błękitowi, który tylko tam jest taaaaaaaaki... :)  Niebieski Majorelle i czerwień berberyjskich dywanów. Zielona ceramika z Tamegroute, czerń i kobalt zasłaniające twarze ludzi pustyni. Raj dla malarzy i fotografów. Wymarzone miejsce dla ludzi, którzy szukają piękna w krajobrazie, rękodziele i... w innych ludziach.
Kilka dni później siedziałam już sobie na ławce w Bielsku i zajadałam jedne z najlepszych lodów w mieście podziwiając cudowne czerwone tulipany przed budynkiem teatru. Na moich dłoniach blaknął już piękny rudawy ornament, pamiątka marokańskiej eskapady... Były spotkania z przyjaciółmi, dobre, niespieszne rozmowy i trochę czasu z moją siostrą :)
Tuż przed powrotem do Szkocji zaprosiłam moich najbliższych na marokańską kolację. To był dłuuuugi wieczór w kuchni, ale jak już pewnie wiecie, uwielbiam takie kulinarne maratony. A jeszcze bardziej lubię, kiedy później moje jedzonko szybko znika :) I tak właśnie było tym razem. Oto czym uraczyłam rodzinkę:


My Big Moroccan Dinner

Sałatka marokańska
Zaalouk
Marchewka z chermoulą
Kuskus z pietruszką
Kefta z morelami i miętą
Tajine z kurczaka z cukinią i groszkiem





Fajna była kolacja. Na stole marokańska ceramika pomieszana z Chodzieżą mojej Mamy, a dokoła najbliżsi. Rzadko się spotykamy w takim gronie. Mea culpa... A teraz do rzeczy. Prosto, ale z pazurkiem, tak lubię myśleć o marokańskim jedzeniu. Poczciwa marchewka z marynatą, która świetnie się sprawdzi z rybą i krewetkami, bakłażan, którego smak zawsze przenosi mnie do Marakeszu i absolutnie genialne pulpeciki z morelami i miętą - przebój wieczoru :)


Marchewka z chermoulą  
(z książki Fatemy Hal "Le grand livre de la cuisine marocaine")

1 kg marchewki, pokrojonej w plasterki i ugotowanej (nie może być zbyt miękka!)

Chermoula:
4 ząbki czosnku, zmiażdżone
3 łyżki oliwy
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka słodkiej papryki
1 łyżeczka ziaren kolendry, podprażonych na suchej patelni i utłuczonych
sok z 1/2 cytryny

pęczek kolendry, posiekanej

Wszystkie składniki chermouli mieszamy i odstawiamy na pół godziny.  Potem mieszamy z ugotowaną marchewką (jeszcze ciepłą). Im dłużej postoi, tym lepsze! Przed podaniem posypujemy marchewkę posiekaną kolendrą.




Zaalouk  (z książki Fatemy Hal "Le grand livre de la cuisine marocaine")

1,2 kg bakłażanów, pokrojonych na średniej wielkości kawałki

pęczek pietruszki, posiekanej
3 ząbki czosnku, zmiażdżone
1 łyżeczka słodkiej papryki
1/2 łyżeczki kuminu
sól
2 łyżki octu
3 łyżki oliwy

Kawałki bakłażana gotujemy 15 minut w posolonej wodzie. Pozostałe składniki mieszamy. Ugotowanego bakłażana odsączamy i rozgniamy widelcem (albo tłuczkiem do ziemniaków). Dodajemy oliwę z octem i przyprawami. Solimy do smaku. Odstawiamy. Podobnie jak marchewka z chermoulą - im dłużej postoi, tym lepsze!




Pulpeciki z morelami i miętą

500 g mielonej wołowiny
3 łyżki oliwy
2 duże czerwone cebule, drobno posiekane
5 ząbków czosnku, zmiażdżonych
1 czubata łyżeczka kuminu
1 łyżeczka utłuczonych (a wcześniej podprażonych ziaren kolendry)
10 suszonych moreli, drobno posiekanych
60 g bułki tartej
suszona mięta (hojnie, do smaku!)
2 puszki pokrojonych pomidorów
1 łyżeczka brązowego cukru
1 kawałek kory cynamonu
sól
pieprz
olej do smażenia

W większym garnku na małym ogniu rozgrzewamy oliwę i podsmażamy cebulę z czosnkiem, aż zmiękną. Potem dodajemy kumin i kolendrę i podsmażamy jeszcze kilka minut. Połowę cebuli odkładamy do ostygnięcia, a do garnka dodajemy pomidory, cukier i cynamon. Gotujemy na średnim ogniu, aż sos zacznie gęstnieć. Doprawiamy solą i pieprzem. Mięso mielone mieszamy z ostudzoną cebulą, dodajemy bułkę tartą, morele, suszoną miętę, sól i pieprz do smaku. Na patelni rozgrzewamy olej i partiami smażymy pulpeciki na złotobrązowy kolor. Odkładamy je na papierowy ręcznik, żeby odsączyć nadmiar tłuszczu. Kiedy wszystkie pulpety są usmażone, wkładamy je do garnka z sosem pomidorowym i jeszcze chwilę gotujemy na małym ogniu. Niebo w gębie!!! Jedna z pozycji na mojej liście 150 rzeczy, które trzeba zjeść zanim opuścimy ten świat! PS Można zapytać mojego Taty ;) 




A na deser - plasterki pomarańczy, polane miodem i posypane cynamonem i jeszcze... :)























Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...