-->

cover

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Witaj, gwiazdko złota...

Planowałam sobie kilka świątecznych postów, ale wyglądało, jakby wszystko się sprzysięgło przeciwko mnie. Parszywa pogoda, nadgodziny w biurze i właściwie zero wolnego czasu. Na koniec jeszcze przyplątało mi się przeziębienie. A kiedy wreszcie przyszło do pieczenia, jedne ciastka prawie się spaliły, jedne dosłownie rozpłynęły w piekarniku, a trzecie... Mniejsza z tym. Odpuściłam. Kupiłam pudełko mince pies i bilety na świąteczną komedię romantyczną.
Sympatyczne migawki z zimowego Gdańska i chwila wytchnienia bardzo się przydały. Po powrocie do domu upiekłam chleb i sporządziłam dwa rodzaje śledzi (na podstawie przepisów z książki Aurell Bronte "Scandi Kitchen Christmas: Recipes and Traditions from Scandinavia").  Chleb pięknie wyrósł, śledzie bardzo smakowite, więc na drugi dzień zdjęcia... Najpierw sporządzony pracowicie przez Nicka świąteczny wieniec zlądował (wcale nie zgrabnie) ze ściany... Potem, kiedy zapaliłam świecie, w mieszkaniu uruchomił się alarm przeciwpożarowy, więc sąsiedzi zerwali się na równe nogi. Chyba naprawdę pora było odpocząć...




Edynburg pięknie wygląda przed świętami, przystrojone miasto mieni się kolorowo, jak bombonierka. W bonusie zakupowe szaleństwo i wszędzie tłumy. Wzruszyła mnie spotkana w autobusie starsza pani, która przemierzała miasto wzdłuż i wszerz, aby kupić synowej lakier do paznokci, markę, której jak na złość nigdzie nie było. Wszechpotężna wyszukiwarka internetowa  w moim telefonie zlokalizowała wymarzony lakier i poszukiwania szczęśliwie dobiegły końca.




A teraz już święta, najpiękniejsze, bo w Polsce.  Cudowna choinka, makowiec się studzi, piernik Mamy już pięknie udekorowany. Nick posiekał warzywa na sałatkę, mnie przypadło panierowanie dzwonek. Pachną pomarańcze i goździki. Wigilia zaraz... A za oknem... Pada śnieg. Wszystko, jak być powinno.




Śledzie curry z orzechami

400 g marynowanych śledzi, pokrojonych w paseczki
3 łyżki kwaśnej śmietany
1/2 łyżeczki musztardy Dijon
1/2 jabłka, obranego i posiekanego drobno
1 średni ogórek korniszon, pokrojony drobno
1/2 czerwonej cebuli, drobno pokrojonej
1 łyżeczka kaparów, drobno posiekanych
1 łyżeczka łagodnej przyprawy curry
1/2 łyżeczki kurkumy
garść orzechów włoskich, grubo posiekanych
duża garść posiekanego szczypiorku.

Pokrojone śledzie mieszamy z resztą składników i doprawiamy do smaku.






Śledzie musztardowe

300 g marynowanych śledzi, pokrojonych w paseczki
1 łyżka octu z białego wina
2 łyżki oleju słonecznikowego
3 łyżki kwaśnej śmietany
2 łyżki ziarnistej musztardy
1 łyżka musztardy Dijon
1 łyżka majonezu
1/2 niedużej czerwonej cebuli, drobno posiekanej
duża garść posiekanego koperku
duża garść posiekanego szczypiorku

Śledzie mieszamy z pozostałymi składnikami, doprawiamy do smaku solą i pieprzem.




Życzę wszystkim serdecznie spokojnych Świąt,
dobrego czasu z bliskimi, wielu pyszności dla ciała,
ale również dla duszy.
Życzę Wam radości i chwili zatrzymania w biegu.
Niech światło gwiazdy, tej najważniejszej, oświetla nasze drogi
i pomaga wędrować przez codzienność.





piątek, 30 listopada 2018

Czym się dzisiaj cieszysz...?

Doświadczam ostatnio szalonego ciągu szarych, ekspresowych poranków... Takich, kiedy zamyślona ludzka istota, która wciąż w biegu, wsypuje do kawowego zaparzacza trzy kopiaste łyżeczki ciemnobrązowego cukru, a potem dziwuje się niezmiernie, że kawa ma taki niespotykany kolor ;) Wybiegam z domu, żeby zachłysnąć się powietrzem, w którym wieść o nadchodzącej zimie miesza się z zapachem dzikiej róży. Dzień zaczyna się i kończy pod ciemnogranatowym niebem, taka pora roku. Patrzę na gwiazdy z nieodmiennym zachwytem, to chwila małej medytacji, chwila na zebranie myśli, zanim dzień się rozkręci i zaczną się biurowe wyzwania. Wszystko dzieje się tak szybko. W tym roku zdecydowanie zabrakło mi czasu na rozkoszowanie się jesienią, a w tle już świąteczne dzwonki i ludzkość, która rozpoczęła zakupowe szaleństwa...




Na szczęście jednak można się w tym biegu zatrzymać. Można się cieszyć małymi rzeczami, bo tak naprawdę te najmniejsze są najważniejsze, z tych właśnie okruchów składa się nasze życie. Cieszę się zatem spacerami, szczególnie, kiedy pojawia się słońce, choć nasze ostatnie wędrówki w deszczu też miały swój urok. Cieszy mnie zapach książek, które listonosz przyniósł kilka dni temu i nie mogę się doczekać, kiedy się do nich dobiorę. Cieszę się szklaneczką cydru pod koniec zapracowanego tygodnia i tym, że moje kaktusowate rośliny rosną jak szalone. Cieszę się bardzo na niedzielne śniadania, kiedy jest czas na zaparzenie kawy, nakrycie stołu i rozmowy z Nim. Taki mój mały świat w skrócie. 




Indyjski aromatyczny bakłażan z koprem i czarnuszką  (na podstawie przepisu z książki "World Kitchen. India."

1 kg bakłażanów, pokrojonych w sporą kostkę (4-5 cm)
1 puszka pomidorów
3 cm kawałek imbiru, starty
8 ząbków czosnku, zmiażdżonych
310 ml oleju
1 łyżeczka nasion kopru
3/4 łyżeczki czarnuszki
1 łyżka zmielonej kolendry
1/3 łyżeczki kurkumy
1/2 łyżeczki pieprzu cayenne (albo więcej, w zależności jak pikantne lubicie bakłażany)
sól do smaku

Czosnek i imbir miksujemy z pomidorami (to jest ten malutki niuansik, który bardzo przydaje smaku!). W dużym garnku rozgrzewamy 125 ml oleju i smażymy partiami bakłażany na złoto, odkładając je na papierowy ręcznik, żeby pozbyć się nadmiaru oleju. Jeśli trzeba, dolewamy oleju, aż bakłażany będą usmażone. Kiedy ostatnia partia wyląduje na papierowym ręczniku, wsypujemy do garnka koper i czarnuszkę i smażymy na małym ogniu kilka sekund, tak, żeby zaczęły ładnie pachnieć, ale się nie przypaliły. Później dokładamy pomidory i resztę przypraw i gotujemy, mieszając, około 6 minut, aż sos zgęstnieje. Dodajemy sól do smaku i ostrożnie dokładamy bakłażany, tak, aby nie zaczęły się rozpadać. Na małym ogniu gotujemy je pod przykryciem 10-15 minut, aż będą miękkie. Można te bakłażany zajadać na ciepło z ryżem, ale moja ulubiona wersja jest słoikowa. Kiedy ostygną, wkładam je do słoików, które trzymam w lodówce. Kanapka z kremowym serkiem i indyjskim bakłażanem jest na mojej liście absolutnie ulubionych! 




Papryki na blasze wkładamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni, najlepiej z opcją górnej grzałki. Pieczemy je, aż skórka zrobi się czarna (w trakcie trzeba je będzie obrócić). Potem wkładamy papryki do garnka i przykrywamy szczelnie, a kiedy ostygną, obieramy je ze skórek i kroimy w paski. Upieczone papryki są jedną z najprostszych smakowitych przekąsek w śródziemnomorskim stylu, nadają się do kanapek, sałatek, muffinów i tart. Śniadaniowa papryka była wymieszana z odrobiną oliwy, zmiażdżonym ząbkiem czosnku i szczyptą oregano. Dobrze by również smakowała z dodatkiem bazylii albo tymianku. 





wtorek, 6 listopada 2018

Z jesiennej listy ulubionych. Dynia w wydaniu gulaszowym.

Bardzo, bardzo lubię kuchnię w październiku. Może dlatego, że to pora, żeby na dobre znowu się w niej rozgościć? Na naszym mikroskopijnym parapecie trwa nieustanna wystawa jesiennych piękności, które z ledwością się tam mieszczą: cudowne bakłażany, cukinie, kolorowe, mięsiste papryki i dynie :) Moja lista przepisów do wypróbowania wciąż się powiększa, ale dni coraz krótsze, więc kiedy wracam do domu, przeważnie mam tylko ochotę odgrzać coś smakowitego i schować się pod kocem. To jest właśnie pora na comfort food, na proste, pyszne jedzenie, które koi zziębniętą duszę i cieszy podniebienie po szaroburym, chłodnym dniu. Produkcja trwa, grilluję papryki, które potem obieram ze skórki i wykorzystuję na sto sposobów. Są też naturalnie papryki faszerowane różnymi dobrociami, jak te.  Wkładam do piekarnika grube plasterki bakłażanów, posmarowane oliwą i obsypane ulubionymi przyprawami. Na blasze lądują też kawałki dyni, czasami tylko z odrobiną oliwy i soli, innym razem z kuminem i kolendrą. Wszystkie te wspaniałości można wykorzystać tworząc przeróżne kombinacje, nie tylko na ciepło wieczorową porą, ale również jako składniki sałatki, którą można zabrać do pracy.




W ubiegłym roku odkryłam ciekawe połączenie dyni z masłem orzechowym, gotując tę pyszną zupę. Ta kombinacja sprawdza się też doskonale w jednym z moich ulubionych dań tej jesieni. Wspaniały, aksamitny sos, soczyste kawałki kurczaka, delikatna dynia, chilli i masło orzechowe właśnie.  I przyprawy, które dodajemy łyżkami, a nie jakieś tam szczypty! Pokochaliśmy od pierwszej łyżki! To właśnie jedna z tych dobrotliwych jesiennych potraw, której można sporządzić spory garnek, a potem już tylko się rozkoszować w chłodny wieczór. Pikantne, ale bez przesady.  Dobre z ryżem i z kaszą gryczaną lub jęczmienną. Namówiłam Was...? 




Gulasz z kurczakiem, dynią i masłem orzechowym  (według przepisu z książki Diany Henry "A Bird In The Hand. Chicken Recipes For Every Day And Every Mood")

1 kg podudzi z kurczaka, bez skóry i bez kości, pokrojonych na spore kawałki
350 g masła orzechowego (z kawałkami orzechów, jeśli lubicie)
800 ml bulionu z kurczaka
500 g dyni, obranej ze skóry i pokrojonej w średnią kostkę
2 duże czerwone papryki, pokrojone w paseczki
2 duże cebule, pokrojone w cienkie półplasterki
6-8 ząbków czosnku, zmiażdżonych
4 cm kawałek imbiru, starty
1 papryczka chilli, z pestkami, pokrojona w cienkie plasterki
1 puszka pomidorów
1 łyżeczka kurkumy
3 łyżeczki mielonej kolendry
3 łyżeczki mielonego kuminu
1/2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki mielonego ziela angielskiego
2 liście laurowe
sól i pieprz
sok z cytryny/limonki (do smaku)
duża garść posiekanej kolendry (plus więcej kolendry i jeszcze jedna  pokrojona papryczka chilli do posypania tuż przed podaniem)

Wymarzony do tego gulaszu jest spory garnek z szerokim dnem. Zaczynamy od podsmażenia cebuli, na niewielkiej ilości oleju, do miękkości. Potem dodajemy czosnek i imbir, a po około dwóch minutach wszystkie przyprawy. Po chwili dodajemy kurczaka*, podsmażamy chwilę z przyprawami, a później dodajemy chilli, liście laurowe i pomidory. Gorący bulion mieszamy z masłem orzechowym i wlewamy do garnka. Dodajemy dynię i paprykę. Doprawiamy nieco solą i pieprzem. Doprowadzamy do wrzenia, a za raz potem na małym ogniu pod przykryciem gotujemy około 35 minut, albo dłużej, aż kurczak i warzywa będą miękkie. Od czasu do czasu mieszamy. Na koniec doprawiamy do smaku sokiem z cytryny i dodajemy posiekaną kolendrę. Jeśli w czasie gotowania gulasz będzie zbyt gęsty, dodajemy odrobinę wody/bulionu. I już. Osiem porcji.




*w oryginalnym przepisie zaczynamy od podsmażenia kurczaka na oleju na złoto, potem trzeba go wyjąć z patelni i dodać, kiedy w garnku wyląduje dynia, ale kuchnia po tym smażeniu pachnie i wygląda jak zaplecze KFC (chyba), więc omijam... 

poniedziałek, 1 października 2018

Kto może Ci dać taaaaki bukiet...?

Pięć lat temu opublikowałam pierwszego hipopotamowego posta :) Patrzę na zdjęcia, przeglądam przepisy i wspominam różne etapy mojego życia. Myślę o miejscach, w których mieszkałam i o ludziach, którzy się ze mną cieszyli blogowymi pysznościami. Pięć lat to naprawdę sporo czasu... Zastanawiałam się w ubiegłym roku, gdzie mnie los poniesie, ale kolejne blogowe urodziny znowu świętuję w Szkocji i mam wrażenie, że etap ustawicznych przeprowadzek już za mną. Lubię moje szkockie życie z wielu względów i jest duża szansa, że moja wymarzona kuchnia będzie za jakiś czas właśnie tutaj (choć wiadomo, człowiek planuje...).
Jeszcze niedawno planowałam specjalne przysmaki na dzisiejszą okazję, tymczasem... Mam pyszny bukiet! Taką wspaniałą wiązankę może przynieść tylko jesień :) Wybrałam się na długi spacer w celu poszukiwania odpowiedniej zieleniny, coś też podkradłam sąsiadowi ;) Nie mogę się napatrzeć na tę jesienną pełnię zaklętą w wazonie.
Kiedy zaczęłam przygodę z Hipopotamem, chciałam przede wszystkim gotować i pisać... Gotowanie i pisanie to nadal moje ulubione zajęcia, ale z czasem okazało się, że tym, co Tygrysy lubią najbardziej, jest przede wszystkim fotografia. Już pewnie Wam kiedyś mówiłam, że wcale nie jest łatwo zrobić ciekawe zdjęcie kawałka ciasta czy mięsa i przyznaję, że czasami po prostu tracę wiarę. Zdarza się, że jakiś obraz, pomysł układa mi się w głowie, ale bywa, że nie mam zielonego pojęcia, jak ugryźć temat. Cały proces wymaga przygotowania. Coś trzeba upiec/ugotować, wymyślić, jak to ładnie/ciekawie zaprezentować, poszukać odpowiednich naczyń/sztućców no i oczywiście sfotografować. Jestem teraz zabiegana, moja praca nie jest związana z niczym, co robiłam wcześniej, więc można powiedzieć, że to całkiem nowy grunt, a w dodatku duża presja. Wracam zmęczona, nadal spędzam dużo czasu w kuchni, ale są też inne obowiązki i zdarza się, że zwyczajnie nie ma kiedy organizować sesji kulinarnej. Gotuję pod wieczór, kiedy nie ma już mowy o moim ulubionych dziennym świetle... Wciąż się uczę fotografii, na własną rękę, wymaga to czasu, cierpliwości i pokory, bo czasami (z reguły!) z pięciuset zdjęć "nadaje się" aż jedno... Jeśli mam wolną chwilę, z reguły po prostu robię zdjęcia, duuuuużo zdjęć :)
Przyznaję, był moment, że rozważałam porzucenie bloga, bo źle się czułam z tym, że nie publikuję tylu postów, co wcześniej. Pomyślałam jednak, że przecież po pierwsze nie podpisałam żadnego cyrografu z diabłem na cztery posty w miesiącu, a po drugie - szkoda byłoby odesłać Hipopotama w niebyt. Bardzo, bardzo lubię te moją własną, malutką "działkę" w internetach.  Od pięciu lat wciąż towarzyszy mi ten sam przyjemny dreszczyk emocji przed naciśnięciem "opublikuj". I wreszcie, mam ogromną nadzieję na więcej czasu na to wszystko, na czym mi naprawdę zależy.
Liczę, że moi Czytelnicy będą wyrozumiali... Już teraz mogę obiecać kilka jesiennych smakowitości, które czekają na publikację. Dziękuję, że jesteście. I... zostańcie z Hipopotamem! 









wtorek, 11 września 2018

Jesteś piękne - mówię życiu... :)

Już nie lato, jeszcze nie jesień... Letnie ubrania pochowane, a na półce czeka już mój ukochany szalik - komin zrobiony przez Mamę. Wkrótce bardzo się przyda. Pora wreszcie uporządkować zdjęcia z wakacji. Będziemy się jeszcze raz nimi cieszyć, przeglądając zdjęcia i przypominając sobie o naszych przygodach. Lubię ten czas "pomiędzy", niemal tak bardzo, jak samą jesień. Wracam do płyt, których słuchałam na okrągło w liceum i na studiach, do poezji, której bardzo mi brakowało.  Turnau i Sojka. Szymborska, Pawlikowska-Jasnorzewska i Miłosz. I niesforny Gałczyński!
Będzie więcej książkowych wieczorów, a wkrótce wyprawa do ulubionego sklepu po świece i pewnie jeszcze tysiąc innych drobiazgów, które ucieszą oko i ocieplą wnętrze, zanim nadejdzie chłód.






Lista sezonowych przepisów do wypróbowania wciąż się powiększa, muszę też uzupełnić braki w moich ulubionych przyprawach korzennych, których będę szczodrze używać do Bożego Narodzenia :) Uwielbiam moją "przyprawową" szufladę. Trudno w niej cokolwiek jeszcze zmieścić, ale powszechnie wiadomo, nie ma jak dobre przyprawy! W szufladzie pojawił się też sos rybny (zostałam fanką!) i wino ryżowe, bo zakupiliśmy woka i było trochę azjatyckich eksperymentów, o których może kiedyś...
Tymczasem zanim rozpoczniemy czas comfort food, mam jeszcze dla Was przepis na sałatkę, która bardzo, bardzo nam smakowała. Rabbit food, jak to niektórzy nazywają, faktycznie, surowizna i zielenina, ale z gatunku pysznościowych wysoce... :)




Sałatka z kalafiorem, ciecierzycą i rzodkiewką  (na podstawie przepisu z książki N. Balla i C. Burns "Bar Tartine. Techniques & Recipes.")

1 średni kalafior, podzielony na różyczki (im mniejsze, tym ładniej!), surowe, lub obgotowane 2 minuty we wrzątku i opłukane zimną wodą
1 średni ogórek, przekrojony wzdłuż, miąższ wybrany łyżeczką, pokrojony w półplasterki
1 pęczek (100 g) dymki, tylko białe części pokrojone w plasterki
1 puszka ciecierzycy, odsączonej z wody
250 g rzodkiewek, pokrojonych w kostkę
250 g małych pieczarek, pokrojonych na ćwiartki lub połówki
1-2 zielone papryczki chilli, wypestkowane i pokrojone drobno
duża garść ziaren słonecznika

Sos:
1 szklanka jogurtu naturalnego
5 łyżek oliwy z oliwek
2 łyżki soku z cytryny
1 łyżka octu
1 łyżka płynnego miodu
2 zmiażdżone ząbki czosnku
pęczek posiekanego koperku
sól i pieprz do smaku

Zaczynamy od przygotowania sosu. Im dłużej posiedzi w lodówce, tym lepszy! A potem już w dużej misce mieszamy delikatnie wszystkie składniki sałatki i polewamy sosem jogurtowym. Solidna porcja, ciekawe połączenie smaków, przyjemnie było chrupać na długich spacerach :) Bardzo polecam, spróbujcie!




Allegro ma non troppo

Jesteś piękne - mówię życiu-
bujniej już nie można było,
bardziej żabio i słowiczo,
bardziej mrówczo i nasiennie.

[...] Zabiegam mu drogę z lewej,
zabiegam mu drogę z prawej,
i unoszę się w zachwycie,
i upadam od podziwu.

Jaki polny jest ten konik,
jaka leśna ta jagoda -
nigdy bym nie uwierzyła,
gdybym się nie urodziła!

Nie znajduję - mówię życiu -
z czym mogłabym cię porównać.
Nikt nie zrobi drugiej szyszki
Ani lepszej, ani gorszej.

Chwalę hojność, pomysłowość,
zamaszystość i dokładność,
i co jeszcze - i co dalej -
czarodziejstwo, czarnoksięstwo.

[...] Szarpię życie za brzeg listka:
przystanęło? dosłyszało?
Czy na chwilę, choć raz jeden,
dokąd idzie - zapomniało?


Wisława Szymborska





środa, 22 sierpnia 2018

Harira, czyli marokański uścisk w miseczce... :)

Deszcz chłoszcze szyby. Szkocki sierpień, trochę jak powitanie jesieni. W małej kolorowej miseczce mieszam wodę różaną i glinkę ghassoul. Będzie chwila relaksu, będzie maseczka. Minęły już dwa tygodnie od naszego powrotu z Maroka… Tęskniliśmy za jego zapachami i kolorami już od momentu wylądowania w Manchesterze. Beton i szkło, szaro. Kupione w pośpiechu kanapki były nijakie w porównaniu do tego wszystkiego, czym się wcześniej rozkoszowaliśmy. I, jak szybko zauważył zawiedziony Nick, żadnych kotów do dokarmiania dokoła.
Zaledwie kilka godzin podróży dzieliło nasze zabiegane życie od słonecznego, leniwego poranka nad Atlantykiem. Był piątek, więc zaraz po odebraniu samochodu wyruszyliśmy rozkoszować się naszym pierwszym kuskusem. Zaczęło się naturalnie od wspaniałego chleba, oliwek i harissy, czyli najprostszych smakowitych czekadełek. A potem już szczodry talerz kuskusu z aromatycznymi warzywami i mięciutkim mięsem. I miseczka domowego bulionu. Niebo! Następnie przyszła pora na pierwszy z tysiąca czajniczków miętowej herbaty, którą piliśmy namiętnie przez cały pobyt.
Kolejne dni upłynęły nam gdzieś między atlantyckim wybrzeżem, Antyatlasem i wrotami Sahary. Miejscami było gwarno, jako że czas wakacji, miejscami zupełnie pusto i bardzo cicho. Maroko, które znam i kocham, przeplatało się z czymś, czego nie lubię. Niewiele czasu spędziliśmy na plaży. Kiedy jednak znaleźliśmy się tam na chwilę, mieliśmy co i rusz mniej lub bardziej komiczne towarzystwo. Zaczęło się od właściciela dromadera o znamiennym imieniu Chewbacca (!), który namawiał nas usilnie na przejażdżkę lub fotkę z uroczym zwierzakiem. Potem przyszła kolej na niezliczonych handlarzy-absolutnie-wszystkim, a wśród nich sprzedawcę owoców opuncji figowej. Chciałam, żeby Nick ich spróbował i patrzyłam, jak sprzedawca zwinnymi palcami obiera owoce ze skórki uzbrojonej w mało widoczne igiełki. Na odchodnym chłopak zaproponował, że pomodli się za moje szczęście i generalny dobrobyt i odstawił ekspresową kabaretową modlitwę na plaży… Spotkaliśmy się też ze znajomym sprzedawcą wyrobów ze skóry. Zatroskany opowiadał, że właściciel sklepu, w którym pracuje rozważa poważnie zamknięcie interesu, bo turyści wolą kupować pamiątki, które przyjeżdżają z Chin. 
Szybko opuściliśmy turystyczną enklawę, bo prawdziwe Maroko jest tam, gdzie nie sprzedają plastikowej tandety. Były spacery nad oceanem i wypady w odludne miejsca, gdzie pustka koi duszę i porządkuje myśli. Spędziliśmy noc w miejscu tak cichym, że pewnie można tam usłyszeć, jak kwitnie kaktus. Obsypane gwiazdami niebo wprawiało nas w zachwyt. W małej, oddalonej od „świata” wiosce żyje się inaczej. Pory roku odmierzają czas. Letnie upały są bezlitosne, a zimy – przeraźliwie zimne. Kto miał możliwość, wyjechał do dużych miast w poszukiwaniu „perspektyw”. W takim miejscu, pośrodku tej niesamowitej ciszy zastanawialiśmy się, czy to wszystko, za czym tak biegniemy, czego niby potrzebujemy każdego dnia ma jakiś większy sens. Wróciłam z tym pytaniem do Szkocji. Wciąż myślę.
Każdy wyjazd z Maroka jest dla mnie trudny. Nie lubię patrzeć z samolotu na drzewa arganowe, które zmieniają się w maleńkie punkciki, a potem znikają z pola widzenia… 




Na wszystkie tego rodzaju rozterki najlepsze będzie coś z marokańskich pyszności. Harira to klasyk. Na mojej top liście, zaraz po kuskusie i tajinach, jest właśnie ta poczciwa zupa. Najlepsza, oczywiście domowa, gotowana z sercem i bez pośpiechu. Bardzo pożywna. Mięso, warzywa, ryż, makaron... to wszystko może się w niej znaleźć. Może być początkiem ramadanowego śniadania, czyli iftaru, który przerywa post po zachodzie słońca, ale nie tylko. Kiedy wyruszaliśmy na kolację, za każdym razem w inne miejsce, do przybytków serwujących harirę były kolejki. Marokańczycy cierpliwie czekali w ogonku, żeby potem raczyć się miseczką zupy podawanej tradycyjnie z chebbakią (ciasteczkami polanymi miodem), daktylami i jajkiem ugotowanym na twardo. Takie połączenie wydaje się dość niezwykłe, ale to bardzo dobry pomysł.




Gotowałam zatem, cierpliwie, bez pośpiechu. A kiedy usiedliśmy do kolacji, znowu było jak TAM...


Marokańska harira  (przepis jest wypadkową rozmów z moją przyjaciółką Naimą i receptury z książki Nargisse Benkabbou "My Moroccan Food")

1 i 1/2 łyżki oliwy
1 duża cebula + duża garść świeżej kolendry,  zmiksowane w malakserze, ewentualnie jak najdrobniej posiekane
300 g wołowiny, pokrojonej w malutką kostkę
1 marchewka, starta
4 łodyżki selera naciowego, pokrojone drobno
200 g ugotowanej ciecierzycy
50 g długoziarnistego ryżu
60 g zielonej/brązowej soczewicy
500 ml bulionu z kurczaka
500 ml passaty pomidorowej
1 litr wody
1 łyżka przecieru pomidorowego
1 i 1/2 łyżeczki soli
3/4 łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka imbiru
1/2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki kuminu
3 łyżki mąki kukurydzianej

W garnku z szerokim dnem rozgrzewamy oliwę i dokładamy zmiksowaną cebulę z kolendrą i mięso. Podsmażamy około 5 minut. Potem wlewamy bulion i passatę, dokładamy przecier, posiekany, seler i wszystkie przyprawy. Dobrze mieszamy, dolewamy wodę i zagotowujemy, a później na małym ogniu, pod przykryciem gotujemy godzinę - półtorej, aż mięso będzie bardzo miękkie. Kolejno dodajemy soczewicę i marchewkę, a po 5 minutach ciecierzycę i ryż. Gotujemy jeszcze około 20 minut, do momentu, gdy soczewica i ryż są ugotowane. Mąkę kukurydzianą mieszamy w miseczce z kilkoma łyżkami wody i dodajemy do zupy. Gotujemy jeszcze kilka minut na małym ogniu, aż zupa zacznie gęstnieć i będzie miała jedwabistą konsystencję. Na koniec doprawiamy do smaku solą. Przed podaniem można dodać trochę posiekanej kolendry. Przepis na 6 porcji.



niedziela, 1 lipca 2018

Jest lato. Są truskawki :)

W lecie wiersze układają się same.

Niebo uśmiecha się bardziej, niż kiedykolwiek.

Poranne słońce pieszczotliwie gładzi nam policzki obiecując dobry dzień.

Letnie wieczory są piękne. Spacery dłuższe.

Można mieć obiad z widokiem. Kolację z widokiem. W lesie. Na przystani. Słuchając cichego szumu rzeki.

W lecie po prostu chce się iść dalej, w stronę słońca. Horyzont kusi.

Za każdym razem mam ochotę wrócić ze spaceru z wielkim bukietem traw, kwiatów i poczciwych chwastów, które kojarzą mi się z dziecięcym hasaniem po łąkach.

Lato pachnie truskawkami.






Sałatka z truskawkami, szpinakiem i fetą


200 g szpinaku
400 g truskawek, przekrojonych na połówki
200 g sera feta, pokruszonego
1 duża garść orzechów włoskich, podprażonych i grubo posiekanych
1 duże awokado, pokrojone w grube plasterki albo w kostkę
1 duża czerwona cebula, pokrojona w cienkie półplasterki

Sos:
4 łyżki oliwy
2 łyżki octu balsamicznego
2 łyżeczki płynnego miodu
sól i pieprz

Wszystkie składniki sosu dokładnie mieszamy, żeby był błyszczący i gęsty. Doprawiamy solą i pieprzem do smaku. W dużej misce mieszamy dokładnie, ale delikatnie wszystkie składniki sałatki. Polewamy sosem tuż przed podaniem. Można też ominąć dressing i jedynie skropić sałatkę oliwą i octem balsamicznym i doprawić do smaku. W wersji de lux dodajemy np. kawałki piersi kurczaka albo ugotowane krewetki. Pyszne. Piękne i w sam raz na lato. Przepis na cztery porcje.





środa, 23 maja 2018

Gdybym była teraz w Maroku...

spędzałabym czas z moją serdeczną przyjaciółką Naimą. Ze względu na okres Ramadanu, pewnie nie byłoby dłuższych wypraw i przechadzek w palącym słońcu, ani niekończących się rozmów przy miętowej herbatce. Za to po zachodzie słońca byłaby z pewnością rodzinna kolacja (czyli iftar - ramadanowe śniadanie) i mnóstwo marokańskich pyszności, których mi zawsze bardzo brakuje. Między innymi wspaniała domowa zupa harira podana z daktylami i placuszki m'semen z mięsnym nadzieniem...




Gdybym teraz była w Maroku, na rodzinny iftar przygotowałabym sałatkę, w której bardzo się ostatnio rozsmakowałam. Siła prostoty, świeże, chrupiące warzywa, oliwa z oliwek... Plus nowość, czyli dodatek fasoli "zamarynowanej" w przyprawie za'atar (pomysł z książki Allison Day "Whole Bowls: Complete Gluten-Free and Vegetarian Meals to Power Your Day" . Polecam tę pozycję, nie tylko wegetarianom!).
Za'atar jest ciekawą mieszanką przypraw, z którą zetknęłam się pierwszy raz przeglądając przepisy kuchni libańskiej. Można go kupić w sklepach arabskich, tureckich i zamówić przez internet. Można też pokusić się o samodzielne sporządzenie mieszanki, którą nastroimy według własnych upodobań. Suszony tymianek, sumak, podprażone ziarna sezamu i kumin to baza dla za'ataru. Najprostszy przepis (jakkolwiek bez kuminu) wynalazłam kiedyś u Heidi. Bardzo lubię tę przyprawę i zachęcam Was do eksperymentów, zwłaszcza teraz, kiedy na horyzoncie sezon grillowanych warzyw.
Zanim znów wyruszę do Maroka, będę cieszyć oczy moją ukochaną ceramiką, której używam przy każdej okazji... Z takiej miseczki wszystko lepiej smakuje :)




Sałatka z fasolą marynowaną w przyprawie za'atar

400 g ugotowanej fasoli jaś (może być z puszki)
Marynata:
4 łyżki oliwy z oliwek
1 i 1/2 łyżki za'ataru
2 łyżki soku z cytryny
1-2 ząbki czosnku, zmiażdżone
odrobina soli, do smaku

dwie nieduże główki sałaty, porwane na kawałki
250 g pomidorków wiśniowych, przekrojonych na połówki
1 duży ogórek, przekrojony wzdłuż, pokrojony w półplasterki (miąższ wybrany łyżeczką)
1 duża czerwona papryka, pokrojona w cienkie paski
1 duża czerwona cebula, pokrojona w cienkie półplasterki
2 garści czarnych oliwek
1 puszka tuńczyka w wodzie
pęczek pietruszki, posiekanej
oliwa z oliwek
sok z cytryny
sól, pieprz

Fasolę mieszamy z marynatą i odstawiamy, żeby miała czas się przegryźć. Im dłużej tym lepiej, czyli najlepsza jest noc w lodówce ;) A potem w dużej misce mieszamy wszystkie składniki sałatki i dodajemy fasolę z marynatą. Doprawiamy hojnie oliwą, sokiem z cytryny, solą i pieprzem. I już :)





niedziela, 6 maja 2018

Dawno nie było tarty...

Ostatnio mniej czasu spędzam w kuchni, więcej za to wędruję, podziwiam krajobrazy i odkrywam bliższe i dalsze piękne miejsca. Cieszę się wiosną! Jednak przybytek kuchenny wciąż pozostaje moją ulubioną domową miejscówką i zawsze ładuję w nim baterie, jak w czasie długich spacerów. To zupełnie inny wysiłek, ale równie przyjemny (no, może poza finalną stertą garów do pozmywania!).
Wiosenna obfitość daje duży wybór, ale ja koniecznie chciałam szparagów :) Kocham je polane masłem i posypane parmezanem, uwielbiam z jajkiem w koszulce, ale tym razem chciałam wersję takeaway, żeby można było połasuchować w plenerze. I wymyśliłam! Tak dawno nie upiekłam żadnej tarty, że niemal zapomniałam, jak bardzo je lubię... A szparagi do tarty nadają się wyśmienicie. Plus garść pomidorków i rozkoszne kremowe nadzienie podkręcone musztardą diżońską. Pakujesz kilka kawałków do pudełka i ruszasz w słoneczny świat :)






Tarta wiosenna ze szparagami i cheddarem

Kruche ciasto:
250 g mąki
125 g masła
1 jajko
1/2 łyżeczki soli
kilka łyżek zimnej wody

Nadzienie:
400 g szparagów
garść pomidorków wiśniowych, przekrojonych na pół
100 g dymki, białe i jasnozielone części pokrojone w cienki plasterki
5 jajek
150 ml kremówki
2 łyżeczki musztardy Dijon
1 łyżka musztardy ziarnistej
80 g sera cheddar, startego na drobnych oczkach
sól, pieprz

Zaczynamy od przygotowania kruchego ciasta. Z podanych składników zagniatamy kulę, rozwałkowujemy i wykładamy ciastem foremkę do tarty (26 cm). Dno nakłuwamy widelcem, w kilku miejscach, aby ciasto się nie wybrzuszało w czasie pieczenia. Tak przygotowaną foremkę wkładamy do lodówki albo zamrażalnika na godzinę lub dłużej. Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni i podpiekamy ciasto, aż będzie jasnozłote, około 15 minut. Można wyłożyć foremkę papierem do pieczenia albo folią aluminiową i wsypać do niej fasolkę/ryż (żeby mieć pewność, że boki tarty nie opadną) i piec tak przez pierwsze 10 min, a potem, kiedy boki będą zarumienione, jeszcze jakieś 5 minut bez wypełnienia, żeby dno tarty było dobrze upieczone.
Szparagi przygotowujemy odcinając zdrewniałe końcówki i wkładamy je do lekko posolonego wrzątku. Gotujemy 2 minuty, a potem szybko wkładamy na chwilę do lodowatej wody, żeby pozostały chrupkie. Wykładamy szparagami dno tarty. Miedzy nimi układamy pomidorki. Śmietanę ubijamy widelcem z jajkami, dodajemy musztardę, dymkę i cheddar. Doprawiamy do smaku. Tak przygotowaną masą zalewamy tartę, która wraca potem do piekarnika na około pół godziny (jeśli boki tarty za bardzo się rumienią, a wypełnienie jeszcze nie jest upieczone, trzeba ją przykryć folią aluminiową).
Tarta szparagowa jest bardzo, bardzo smaczna. I na ciepło i na zimno. Nadaje się na posiadówkę przy kolacji i do zapakowania na piknik. Tyle w niej dobroci, że do podania wystarczy jedynie odrobina zieleniny.







środa, 18 kwietnia 2018

Kto dziś robi śniadanie...?

Luksus naszych czasów. Chwila wykradziona z życiowej gonitwy. Budzik nie wyrywa ze snu. Święty spokój. Ulubiona muzyka, albo ptasi śpiew za oknem. Stos nieprzeczytanych gazet. Czas na rozmowy, albo kontemplacja nieba. Wciąż w piżamie. I śniadanie :)








Szybki chleb na sodzie  (przepis z książki Eriki White "Beat Candida Cookbook")

450 g mąki pełnoziarnistej
1 łyżeczki sody
300 g jogurtu naturalnego
150 ml ciepłej wody
1 łyżeczka soli

Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Do dużej miski przesiewamy mąkę z sodą, następnie dodajemy jogurt i wodę. Porządnie mieszamy całość i posypujemy mąką. Oprószamy też mąką blat, na którym uformujemy z ciasta płaski dysk. Przenosimy ciasto na blachę wyłożoną papierem do pieczenia posypanym mąką. Robimy na nim nacięcie na krzyż. Pieczemy 30 minut w 200 stopniach, a potem w 180 około 20 minut, aż skórka będzie ładnie wypieczona, a kiedy postukamy w spód chleba, usłyszymy dźwięk, jakby był w środku pusty. Studzimy na kratce. I już!
Chleb jest spory, a ponieważ im świeższy, tym smaczniejszy, można upiec go jedynie z połowy składników. Zachęcam też do eksperymentów z mąką, można pomieszać zwykłą i pełnoziarnistą, zdarza mi się tez dosypywać orkiszowej, jak również pestek słonecznika czy dyni.






Czego jeszcze potrzebujemy do najlepszego śniadania na świecie? Czasu, żeby usiąść razem przy stole, zaparzyć dobrą kawę i sporządzać kanapki doskonałe. Domowy chleb plus trochę zieleniny, poczciwe jajka i... coś ekstra. Tym razem odrobina śniadaniowego luksusu to awokado, garść ugotowanych krewetek i baba ghanoush, czyli bakłażanowa rozkosz. Awokado najbardziej lubię w najprostszej wersji, która przypomina mi śniadania z marokańskimi przyjaciółmi. Chrupiący, ciepły chleb i rozgniecione widelcem awokado posypane gruboziarnistą solą. Tym razem oprócz soli odrobina papryczki chilli i krewetka.
Tymczasem baba ghanoush to jedna z moich egipskich namiętności. Bakłażanowy dip, który mogę ukradkiem wyjadać łyżeczką, z mojej top listy 150 rzeczy, których koniecznie trzeba spróbować (podobnie jak marokańskie pulpeciki z morelami i miętą). Rozkosznie smakuje z chlebem, można go podać z grillowanymi warzywami, a pamiętam, że rodzinnie się nim kiedyś zajadaliśmy w zestawie z karkówką z grilla. Uwielbiam!


Baba ghanoush
2 bakłażany (średnie lub spore)
2 duże ząbki czosnku, zmiażdżone
3 łyżki tahini (pasty sezamowej)
2 łyżki jogurtu naturalnego
oliwa z oliwek
sok z cytryny
sól
garść drobno posiekanej natki pietruszki

Rozgrzewamy piekarnik do 220 stopni, z opcją grilla/górnej grzałki. W bakłażanach robimy kilka podłużnych nacięć i układamy na blasze. Opiekamy bakłażany do momentu, kiedy ich skórka zrobi się spalona i czarna, trzeba będzie je odwracać w trakcie. Po wyjęciu z piekarnika musimy odczekać, aż bakłażany całkiem wystygną. Wtedy łyżką wybieramy z nich miąższ i rozgniatamy go widelcem, żeby uzyskać gęstą pastę (nie musi być całkiem gładka). Dodajemy czosnek, tahini i jogurt naturalny, mieszamy dokładnie. Polewamy odrobiną oliwy z oliwek, doprawiamy do smaku solą i sokiem z cytryny a na koniec mieszamy z posiekaną natką. Taki bakłażan może siedzieć w lodówce, w słoiku lub plastikowym pojemniku przez kilka dni, ale jest taki dobry, że bardzo szybka znika :)





środa, 28 marca 2018

Wiosna, cieplejszy wieje wiatr... :)

Kwiecista sukienka szybko mignęła mi przed oczami w parku. Przyszła :) I pachnie! I koloruje!  I kwitnie! I świergota radośnie. Koi zielenią oczy znużone szarościami ubiegłych miesięcy. Odświeżyła powietrze. Przemyka się wśród drzew jak niesforny, radosny elf. Całuje w nos małego buldożka, ciekawego zapachu krokusów i biegnie dalej, bo przecież trzeba jeszcze kwiecić, stroić, rozjaśniać... Miło Cię widzieć, Wiosno! 






Ostatnie dni są tak piękne, że nawet największe marudy i zadeklarowani kanapowi rezydenci muszą w końcu wyruszyć w plener. Jest tyle przyjemności w wiosennych spacerach, kiedy wszystko się budzi, kiełkuje, pączkuje... Znajome ścieżki wyglądają jakoś inaczej, a zieleń cieszy i dodaje energii.
Mnóstwo też pięknych, malutkich rzeczy do odkrycia wokół nas. Zauważyliście, że płatki narcyzów wyglądają jak obsypane maleńkimi złotymi drobinkami...? Takie małe słoneczka, a do tego pachną obłędnie :) Zawsze będą mi się kojarzyć z ogrodem Babci.
Wiosenne postanowienia? Codziennie przeczytać jeden wiersz. Więcej spacerować. Urządzać pikniki. Żadnych restrykcji, same przyjemności dla duszy i ciała. I jeszcze - przyrządzać mnóstwo wspaniałych sałatek :)
Tę dzisiejszą wymyśliłam w czasie ostatniej przechadzki, kiedy zorientowałam się, że mam wokół siebie prawdziwą obfitość czosnku niedźwiedziego. Do domu przyniosłam nie pęczek, ale bukiet! Poznałam czosnek niedźwiedzi dzięki Mamie, bardzo go lubię i uważam, że jest wspaniałym dodatkiem do wiosennej sałatkowej uczty. 




Wiosenna sałatka pełna dobroci

1 szklanka ziarenek quinoa (gotujemy wg przepisu na opakowaniu i studzimy)
150 g bobu (można zblanszować, 2 minuty we wrzątku)
90 g rukoli
200 g rzodkiewek, pokrojonych w plasterki
2-3 czerwone papryczki chilli, wypestkowane, pokrojone
duży (!) pęczek czosnku niedźwiedziego, posiekanego
170 g wędzonego łososia, pokrojonego w paseczki
250 g ugotowanych krewetek

Dressing:  (ciekawy, podpatrzony u Donny Hay)
4 łyżki białej pasty miso
4 łyżki pasty sezamowej tahini
6 łyżek oliwy z oliwek
2 łyżki soku z cytryny
2/3 szklanki wody

Potrzebujemy dużej, naprawdę dużej miski. Z podanych składników będzie około dziesięciu porcji. Może uraczycie wielkanocnych gości...?
Zaczynamy od przygotowania dressingu, bo jest lepszy, kiedy chwilkę postoi. Wszystko łączymy i dokładnie mieszamy. Do smaku możemy dodać więcej soku z cytryny. A potem szykujemy sałatkę. Ostudzone quinoa (udało mi się kupić wersję tricolor, która w sałatce wygląda pięknie!) mieszamy z rukolą i dzikim czosnkiem. Dodajemy trochę oliwy, nie dużo, tyle, żeby sałatka nie była sucha. Dokładamy pozostałe składniki i delikatnie mieszamy całość.
Wygląda pięknie, smakuje wspaniale! Można tę sałatkę przygotować wcześniej i włożyć do lodówki. Podobnie jak dressing. Opcja z łososiem i krewetkami jest lux, ale można je zastąpić pokrojonym w kostkę awokado. Tyle tylko, że jeśli przygotujecie sałatkę wcześniej, to awokado trzeba będzie dodać tuż przed podaniem, żeby nie straciło koloru.


Życzę wszystkim radosnej, wiosennej Wielkanocy i dużo słońca :)



środa, 14 lutego 2018

O miłości, oczywiście...

O miłości do bezkresu. O potrzebie przestrzeni, którą może nam zapewnić tylko Matka Natura. O małych (choć nie tylko) cudach, które można znaleźć, jeśli spojrzysz uważniej. Albo, które trwają tylko chwilę, kiedy wieje wiatr, kiedy zmienia się światło i kolor wody i nieba, kiedy cień otula ziemię. Nawet nie potrafię tego wytłumaczyć. Nie urodziłam się ani nad morzem, ani w żadnym pustynnym kraju. Tymczasem to właśnie wielka woda i piaszczyste krajobrazy skradły moje serce. Dwie skrajności tak bardzo mi bliskie. Pustynia zasługuje na odrębną opowieść...






Dziś o morzu... Odkąd zamieszkałam w Szkocji, kiedy to tylko możliwe, czmycham sobie na plażę. Najchętniej sama. Odkryłam, że przebywanie nad morzem regeneruje mnie i uspokaja. To najlepsza miejscówka na przemyślenia. Mogę iść przed siebie brzegiem, mogę siedzieć i gapić się w horyzont. I jest dobrze. Świat łagodnieje, sprawy się prostują. Mój poziom energii wzrasta.






Wielka woda jest dobra na wszystko. Wędruję po piasku, uśmiecham do błękitnego nieba, dziękując za wszystkie dobre rzeczy, które mi się przytrafiają. Innym razem, kiedy deszcz i wiatr smagają twarz, stoję na małej przystani i przeklinam, na czym świat stoi, bo tak. A czasami, sama na pustej plaży wrzeszczę do spienionych fal, żeby pozbyć się uczuć niemocy, bezsilności, złości...




Zostawiam tam wszystkie negatywne emocje. I wracam do domu z przewietrzoną głową. W ramach medytacji zbieram muszle. Uwielbiam je. Podobnie jak oszlifowane szkiełka, które grzechoczą mi w dłoniach wspomnieniami wczasów FWP, na które jeździłam z Rodzicami do Dźwirzyna.
Głęboka woda jeszcze nie tak dawno wywoływała u mnie niepokój, ale nauczyłam się nurkować i teraz wiem, jak ta głębia może otulić i uspokoić. Doświadczenia piękna podwodnego świata i niesamowitej ciszy są bezcenne i wracam do nich myślami ilekroć mam wrażenie, że codzienność staje się nie do zniesienia. To taka przystań dla zmęczonej duszy.




Bananowe brownie  (przepis Agnieszki Maciąg po mojemu)

3 bardzo dojrzałe banany, dokładnie rozgniecione widelcem
150 g jasnego cukru trzcinowego
1/2 szklanki jogurtu natralnego
1 jajko
1/2 łyżeczki cynamonu
1 czubata łyżka kawy rozpuszczalnej
1/2 szklanki dobrego gorzkiego kakao
130 g mąki
1 i 1/4 łyżeczki sody
garść posiekanych orzechów włoskich

Cukier miksujemy z bananami, dodajemy jajko, jogurt, cynamon i kawę. Wciąż miksując dodajemy kakao, a potem mąkę wymieszaną z sodą. Kiedy składniki się połączą, dodajemy orzechy, mieszamy. Piekarnik nagrzewamy do 165 stopni, masę przekładamy do blaszki (17 x 26cm) wyłożonej papierem do pieczenia. Pieczemy około 30 minut. Wierzch brownie ma być błyszczący, a środek lekko wilgotny. Ciasto lekko wyrasta, ale opadnie, kiedy ostygnie po wyjęciu z piekarnika. Jest bardzo dobre, ma głęboki smak i nie jest tak słodkie, jak brownie, które możemy kupić. Zachęcam do wypróbowania!




Rybny gulasz na szybką kolację  (na podstawie przepisu Billa Grangera z książki "Every Day")

3 łyżki oliwy
1 duża cebula, pokrojona na cienkie półplasterki
2 ząbki czosnku, zmiażdżone
2 łyżeczki startego imbiru
1 łyżeczka mielonego kuminu
1 łyżeczka kurkumy
1 laska cynamonu
1 puszka pomidorów, pokrojonych
600 g filetów z białej ryby, pokrojonych na spore kawałki
1 puszka ciecierzycy
2 łyżeczki miodu
pieprz cayenne
sól
sok z cytryny
pęczek posiekanej świeżej kolendry

Bill Granger zdobył moje serce dynią pieczoną z kuminem i kolendrą. To jedna z pozycji na liście 150 rzeczy do spróbowania, zanim opuścimy ten świat ;)  A dziś zapraszam Was na szybką kolację, taki rybny kociołek, trochę jak marokański tajine, trochę jak curry. W przepisie mowa o rybie, ale polecam jeszcze dodatek małżowego mięsa albo krewetek. Taki mały luksusik :)
Na niedużym ogniu rozgrzewamy oliwę i szklimy cebulę. Później dodajemy czosnek, imbir, kurkumę i cynamon i podsmażamy całość przez około 2 minuty. Następnie dolewamy 250 ml wody, dodajemy pomidory, trochę soli i na średnim ogniu, mieszając od czasu do czasu gotujemy przez 10 minut. Potem dokładamy kawałki ryby i na malutkim ogniu gotujemy około 5 minut, aż ryba będzie gotowa (kawałki nie powinny się rozpadać!). Na koniec dokładamy odsączoną cieciorkę. Dodajemy 2 łyżeczki miodu i doprawiamy całość do smaku solą, pieprzem cayenne i sokiem z cytryny. Gotujemy jeszcze na małym ogniu 2-3 minuty, dosypujemy posiekaną kolendrę i podajemy. Pyszne z kuskusem albo z chlebem. To przepis na 4-6 niedużych porcji.




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...