-->

cover

środa, 2 grudnia 2020

#dynia 2

Może pamiętacie, że wiosną polecałam młodszym i starszym czytelnikom niezwykłą książkę Charliego Mackesy "Chłopiec, kret, lis i koń". Było to w okolicach Wielkanocy, przy okazji pieczenia fantastycznej świątecznej drożdżówki w wersji de luxe. Nasze życie zmieniło się wtedy gwałtownie, wraz z początkami pandemii i pisałam o "Chłopcu...", bo ta książka wydawała mi się wymarzoną lekturą na niespokojny czas. Wiem, że niektórzy z Was po nią sięgnęli i bardzo mnie cieszyły Wasze pozytywne recenzje! Wciąż bardzo polecam tę książkę, będzie pięknym prezentem pod choinkę. 
Dziś, u progu oczekiwania na Boże Narodzenie, mam dla Was przepis na pyszną babkę dyniową z przyprawami korzennymi i dwie kolejne książkowe rekomendacje. Zastanawiałam się, czy już trochę nie za późno na dyniowe przepisy, ale dynia będzie nam towarzyszyć również w zimie, więc czemu nie...?
Wiadomo już, że tegoroczne święta będą się zdecydowanie różnić od dotychczasowych, pod wieloma względami. Spędzimy je w Szkocji, daleko od najbliższych i pięknej polskiej Wigilii. Rozmawialiśmy ostatnio o świątecznym menu, które będzie mocno okrojone, i mój Luby zażyczył sobie właśnie dyniową babkę jako bożonarodzeniowe ciasto. Zupełnie go rozumiem, babka dyniowa jest pyszna, delikatna i aromatyczna dzięki hojnemu dodatkowi korzennych przypraw, więc w tym roku upiekę ją zamiast piernika.




Moje ulubione książki to literatura faktu i dobry reportaż. Jednak w tym roku sięgnęłam również po pozycje, które kompletnie nie przystają do mojego zwyczajowego kanonu. Myślę, że jest to kwestia całokształtu roku 2020, sytuacji w Polsce i na świecie, wydarzeń, które powodowały, że po policzku ciekła łza, a pięść sama się zaciskała w bezsilnym sprzeciwie. W pewnym momencie było już tego wszystkiego za dużo i musiałam się na trochę oderwać od rzeczywistości. A coś mi mówi, że to jeszcze nie koniec...

"Śnieżną siostrę" Mai Lunde kupiłam w październiku. Czytałam o niej w ubiegłym roku i bardzo chciałam przeczytać. Pachnąca pierniczkami i pomarańczą opowieść, która rozpoczyna się tuż przed Wigilią, wydawała się doskonałym sposobem na chwilowe oderwanie od tego, co na świecie. I rzeczywiście była! To historia dziesięcioletniego Juliana, który kilka miesięcy wcześniej stracił starszą siostrę. Od śmierci Juni życie rodziny Juliana bardzo się zmieniło, rodzice i młodsza siostrzyczka wydają się być zupełnie innymi, jakby obcymi ludźmi. Nawet pogawędki z przyjacielem Johnem nie są już takie jak kiedyś i kończą się zdawkową wymianą zdań na temat pogody. Pewnego dnia Julian spotyka dziewczynkę w czerwonym płaszczyku, która przygotowuje pyszne kakao, pięknie się uśmiecha i mieszka w niezwykłym domu. Julian zyskuje nową koleżankę, z którą na nowo odkrywa uroki zimy i która uczy go patrzeć na świat zupełnie inaczej. Jednak Hedwig przynosi ze sobą tajemnicę, o której nigdy Julianowi nie powie... Czy chłopczyk zdoła odkryć ten sekret? Czy Boże Narodzenie, na  które Julian co roku czeka z biciem serca, będzie miało ten sam urok? To opowieść o stracie, o tym, że trzeba cieszyć się każdą chwilą, i naturalnie, o świątecznej magii. Jest w tej historii przejmujący smutek i iskrząca świąteczna radość. 24 rozdziały (akurat na czas Adwentu!) wieńczy wzruszające zakończenie. Książka jest bardzo starannie wydana, ma twardą okładkę, duży format i przepiękne ilustracje.  Bardzo polecam jako prezent gwiazdkowy dla nieco starszych dzieci, ale również dla dorosłych, którzy mają ochotę na książkę typu "balsam dla duszy".  




Starszym czytelnikom, którzy lubią baśnie, polecam niemal 1500-stronicową wyprawę na średniowieczną Ruś. Jakie były alternatywy dla panny z dobrego domu w tamtych czasach? Zamążpójście lub klasztor. A jeżeli owa panna była wnuczką i córką czarownicy...? Wasylisa, zwana Wasią, główna bohaterka baśniowej trylogii Katherine Arden wybierze inną drogę - magię. Kiedy była małym dzieckiem, wespół z rodzeństwem słuchała baśni, które opowiadała im niania. Nie miała wtedy pojęcia, że postaci z tych bajek istnieją naprawdę i że któregoś dnia stanie z nimi oko w oko. Nie wiedziała również, jak potężną siłą została obdarzona, ani jaką cenę przyjdzie jej zapłacić za podążanie własną ścieżką w życiu. Wasylisa opuściła majątek ojca, Leśną Ziemię i przemierzyła Ruś, ale również połacie świata z pogranicza magii. Niósł ją niezwykły rumak i oddany przyjaciel - Słowik, a na jej szyi błyszczał niespotykany amulet, który dużo wcześniej w Moskwie wręczył ojcu Wasi Morozko, król zimy. Podróż Wasylisy, w którą zostają wplecione wydarzenia historyczne, to nie tylko zmieniające się krajobrazy, to również niekiedy bardzo gorzkie wyprawy w głąb własnej duszy, odkrywanie przeznaczenia i nieustanna nauka o prawach rządzących światem. To również spotkania z ludźmi i... czartami.  Czy warto szukać własnej drogi w życiu? Czy dobro i zło dla każdego oznaczają to samo? I wreszcie, czy na świecie może panować równowaga...? Na te pytania stara się odpowiedzieć Katherine Arden, autorka trylogii, którą polecam Wam szczególnie na długie wieczory o tej porze roku (część I Niedźwiedź i słowik, część II Dziewczyna z wieży, część III Zima czarownicy). 




Dyniowa babka korzenna  (na podstawie tego przepisu)

200 g puree dyniowego
2 jajka
100 ml mleka
250 g cukru demerara
250 g mąki
1 łyżeczka sody + 1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli
1 łyżeczka cynamonu
1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
1 łyżeczka imbiru
1/4 łyżeczki goździków
1/2 łyżeczki mielonego ziela angielskiego

Jeśli nie przygotowywaliście jeszcze dyniowego puree, tutaj możecie przeczytać jak to zrobić. Ważne, żeby było gęste, w 9 przypadkach na 10 odparowuję je jeszcze w garnku, żeby pozbyć się nadmiaru wody. 
Piekarnik nagrzewamy do 170-175 stopni. Przygotowujemy formę z kominkiem (moja ma 24 cm średnicy). W większej misce mieszamy dyniowe puree, jajka, olej, mleko i cukier, tak jak w przypadku muffinów, dość szybko, tylko do połączenia składników. W innym naczyniu mieszamy mąkę z solą, przyprawami, sodą i proszkiem do pieczenia. Suche składniki dodajemy do mokrych, mieszamy szybko, ale dokładnie i wlewamy masę do foremki. Wyrównujemy wierzch i pieczemy 50-60 min, do suchego patyczka. Ciasto po upieczeniu jest bardzo delikatne, więc najlepiej jest zostawić go w foremce, dopóki trochę nie ostygnie. Lukier zrobiłam na oko, z kilku łyżek cukru pudru i odrobiny wody. W wersji świątecznej dodam do lukru odrobinę imbiru. 








wtorek, 10 listopada 2020

#dynia 1

Październik miał być u mnie dyniowy, ale ten miesiąc po prostu za szybko minął... Działo się tyle istotnych rzeczy, że jakoś nie mogłam się skupić na blogu. Umknęły mi nawet siódme urodziny Hipopotama z początku października. A świat już listopadowy... Chłodnawy, momentami zadumany i smutny. W Zaduszki dodatkowa świeczka, dla mojej Babci Lusi, która odeszła od nas w sierpniu. Chwila zatrzymania w codziennym biegu i garść serdecznych myśli o tych wszystkich dobrych duszach, które jeszcze niedawno były tuż obok, przy wspólnym stole.
Listopad nie jest moim ulubionym miesiącem, najchętniej schowałabym się w kąciku z zapasem książek i herbaty. Miałam koncepcję niewielkiej ucieczki w cieplejsze strony świata, ale jak wiadomo, ten rok jest szczególny i wiele naszych planów wzięło w łeb. Na szczęście wciąż jest jeszcze mnóstwo tych malutkich pozytywnych rzeczy, tych najprostszych, na wyciągnięcie ręki, które pomagają przetrwać większość życiowych komplikacji. Chwila nad morzem, kiedy akurat nie wieje i nie leje i powrót do domu z kieszenią pełną oszlifowanych szkiełek. Spacer jedną ze ścieżek, gdzie sympatyczne alejki zastąpiły dawne tory kolejowe, mnóstwo wiewiórek, które próbują się jak najlepiej przygotować do zimy i roześmiana para, która dziarsko maszeruje przez chłód, a na ich głowy lecą kolorowe liście. A w domu o tej porze roku co i rusz wkładam do piekarnika dynię, która czasami z powodzeniem zastępuje kapryśne listopadowe słońce. 






Dyniowe przepisy, które gościły na blogu do tej pory, znajdziecie tu. Kocham dynię pieczoną, bardzo nam też przypadło do gustu połączenie dyni i masła orzechowego (znajdziecie przepisy na zupę albo gulasz), a dynia plus ser pleśniowy to właściwie klasyka! Dzisiaj piękna sałatka, czyli kuskus z pieczoną dynią, granatem i odrobiną świeżych chrupiących warzyw dla równowagi. A do tego sos, który wynalazłam kiedyś u Donny Hay i zapisałam na szybko w kalendarzu. Bardzo prosty, z dużą ilością kuminu, którego jednak specjalnie nie wyczuwamy (ja sypałabym kumin do niemal wszystkiego, ale nie wszyscy są takimi fanami... Warto natomiast pamiętać o pozytywnym wpływie kuminu na nasze procesy trawienne i przemycać choćby odrobinkę!). 






Kuskus z pieczoną dynią, granatem i fetą


200 g kuskusu
10-12 (albo i więcej) grubych półplasterków dyni
ziarenka z 1/4 granatu
100 g fety
1/2 ogórka, przekrojone wzdłuż, wydrążone pestki, pokrojone w plasterki
1/4 - 1/2 czerwonej cebuli, pokrojonej w półplasterki
oliwa z oliwek, sól i pieprz
sos: 2 łyżki miodu + 2 łyżki oliwy + 2 łyżki octu z białego wina + 1 łyżeczka kuminu

Sałatka najlepiej smakuje, kiedy dynia jest ciepła, więc dynię przygotujemy na końcu. Zaczynamy od dokładnego wymieszania składników sosu. Kuskus wsypujemy do garnka, dodajemy odrobinę soli i oliwy i zalewamy wrzątkiem, tylko do momentu, kiedy kuskus będzie przykryty. Nie warto dodawać więcej wody, bo kuskus nie będzie sypki. Garnek przykrywamy pokrywką i odstawiamy na 10-15 minut. Potem mieszamy kuskus widelcem, żeby osiągnąć pożądaną konsystencję. Rozgrzewamy piekarnik z opcją górnej grzałki na około 200C, układamy na blasze kawałki dyni i delikatnie polewamy oliwą, a potem posypujemy niewielką ilością soli i świeżo zmielonym pieprzem. Pieczemy do momentu, aż dynia będzie miękka i zacznie się karmelizować, ale sprawdzamy co i rusz, żeby kawałki nie zaczęły się rozpadać. Kiedy dynia jest gotowa, układamy na talerzach warstwę kuskusu, cebulę i ogórek, kawałki dyni, a potem posypujemy pokruszoną fetą i ziarenkami granatu. Ostatni krok to skropienie całości sosem. Przepis na dwie porcje. Pyszne i piękne! Składniki można łatwo podwoić, a żeby sałatka była bardziej treściwa, proponuję dodatek ciecierzycy. 










poniedziałek, 26 października 2020

Mam życzenie...

Dziś są moje urodziny. Zawsze z niecierpliwością, trochę po dziecinnemu czekam na ten dzień, żeby sobie zwyczajnie poświętować. Jednak w tym roku wszystko wygląda inaczej. Dzisiaj w Glasgow o 18:00 zbiorą się przeciwnicy haniebnego orzeczenia Trybunału, już tylko w teorii Konstytucyjnego, z 22 października. Ci ludzie, kobiety i mężczyźni, pojawią się na George Square z parasolkami, transparentami i charakterystycznym elementem kobiecego strajku - metalowymi wieszakami. Będą przemowy, będzie skandowanie różnych haseł i palenie symbolicznych świec.

W ostatnią sobotę ja również przyłączyłam się do podobnego protestu organizowanego przed konsulatem RP w Edynburgu, bo jako Polka i kobieta, nie wyobrażałam sobie, że mogłabym zostać w domu. Było nas dużo, kobiety, mężczyźni, a nawet rodziny z dziećmi. Wszyscy, którym dobro Polek leży na sercu. Były naturalnie transparenty, okrzyki i wieszaki... Najbardziej jednak wzruszające było dla mnie słuchanie pojedynczych osób, które mówiły o swoich odczuciach wobec obecnej sytuacji i powodach, dla których zdecydowały się dołączyć do tego protestu.

Wypowiadała się m.in. mama dwóch małych dziewczynek, która ze smutkiem przyznała, że pomimo planowanego powrotu do Polski, w świetle bieżących wydarzeń zdecydowali się z mężem na pozostanie w Wielkiej Brytanii, w trosce o przyszłość i bezpieczeństwo córek. Ważne było dla mnie również wystąpienie studentki z Meksyku, która mówiła o dramatycznych realiach życia meksykańskich kobiet i problemach, z którymi się borykają, również dotyczących aborcji. Pojawiła się też francuska fotografka, która powiedziała po prostu: "Jesteśmy z wami, wesprzemy wasze dążenia, bo jako kobiety powinnyśmy być razem i jestem pewna, że kiedy przyjdzie czas, wy również będziecie po naszej stronie".

Moja obecność na proteście, oprócz oczywistego powodu, miała również na celu fotografowanie wydarzenia. Momentami było mi cholernie ciężko, bo wiadomo, maska na twarzy, a do tego zaparowany wizjer, bo nie mogłam powstrzymać łez wzruszenia, słuchając tych wszystkich historii, a przede wszystkim patrząc na twarze ludzi, którzy tam przybyli. Twarze, na których malowała się ogromna troska, ale również bunt i cholerny gniew... Jestem również poruszona i bardzo, bardzo wdzięczna lokalnej społeczności LGBT+. Dziękuję Wam z całego serca, za Wasze zaangażowanie i wsparcie. Dziękuję, że stoicie murem za kobietami kraju, który Was sklasyfikował jako ideologię i stygmatyzuje na każdym kroku. Teraz pokazujecie, kim jesteście i co jest dla Was ważne. Cieszę się, że niektórych z Was mogę nazwać przyjaciółmi. Ja będę stała za Wami i wiem, że Wy będziecie stali za mną. To się chyba nazywa miłość bliźniego, czy jakoś tak...?

Podobnie jak wiele innych kobiet, miałam nadzieję, że Czarny Protest z 2016 roku zapewnił nam względny spokój. Czas pokazał, że się myliłyśmy. To, co zaczęło się dziać w Warszawie wieczorem 22 października, przeszło moje najśmielsze oczekiwania i do północy oglądałam transmisję z ulic stolicy. Następnego dnia dołączyły inne miasta, duże i małe. Protest trwa. Ulicami płynie morze ludzkich głów, ulicami płynie również gniew. Flagi, marsze, świece i znicze. Patrzę na moje Bielsko, na Poznań, na Kraków. Na bramę katedry w jednym z miast, zasnutą wieszakami jak gęstą srebrną pajęczyną...

Zbyt dużo się wydarzyło. Z ludźmi można osiągnąć wiele, można zbudować wszystko, ale trzeba ich szanować. Trzeba się starać zrozumieć ich potrzeby i troski. Trzeba uszanować, że mamy różne systemy wartości. Tymczasem w Polsce, dziwnym zbiegiem okoliczności, najwyższe stanowiska w kraju piastują pazerni i niekompetentni ludzie dobrani wedle klucza znanego chyba tylko Carowi Jarosławowi Nikczemnemu, któremu chyba wszyscy potulnie raportują do podnóża tronu (pamiętacie "Zapomnianego diabła" z genialnym Gajosem...?). Car Jarosław ma plan na Polskę bez uwzględnienia dobra jej obywateli. On już kiedyś zapowiedział, że doprowadzi do tego, że kobiety będą musiały rodzić, nawet ciężko chore dzieci, które następnie zostaną ochrzczone. Wygląda, że ponura przepowiednia właśnie zaczyna się wypełniać. Kaczyński ochoczo się również przyczynia do sojuszu tronu z ołtarzem, ignorując fakt, że wciąż nie jesteśmy państwem wyznaniowym i próbując zarządzać naszymi sumieniami. To się nie uda. 

Cierpienie kobiet w Polsce uszlachetnia tylko rządzących i episkopat. Matkom niepełnosprawnych dzieci nie zapewnia się należytej pomocy i opieki. Trwa zażarta walka o płody, podczas kiedy ci, którzy już są na tym świecie, są przez państwo pozostawieni sami sobie (przeczytaj historię pani Izabelli i pani Moniki - a to są jedynie krople w morzu i tak bardzo bolą...). Nie można od nikogo żądać heroizmu. Nie wolno skazywać ludzi na cierpienie, nie można nakładać na nich ciężaru ponad siły. Są sprawy, o których można jedynie decydować w ciszy własnego sumienia i żadne prawo tego nie zmieni. Wyrok Trybunału, mający na celu "obronę życia", w obecnym brzmieniu osiągnie odwrotny skutek, spotęguje liczbę aborcji dokonywanych w podziemiu i zagranicznych wyjazdów na zabiegi. Bardzo trudno będzie odbudować zaufanie Polek do instytucji państwa. 

Poszłam na protest w 2016. Poszłam w ostatnią sobotę. Dołączę do kolejnych. Dla siebie, dla mojej siostry, dla moich kuzynek, przyjaciółek, dla milionów Polek, których nigdy nie spotkam. Bo to jest gra o wszystko. Chodzi o bycie człowiekiem, o to, że władza przekroczyła kolejną granicę.

A teraz moje małe - wielkie urodzinowe życzenie. Pomyśl o tym. Przemyśl wszystko dokładnie. Nie osądzaj własną miarą, nie patrz jedynie na swój światopogląd. Nie proszę Cię o skandowanie haseł w środku miasta (choć tym razem, to może być potrzebne). Proszę Cię o bycie człowiekiem, o tolerancję i uszanowanie faktu, że nie wszyscy myślą tak samo jak Ty. Proszę o zrozumienie, że wolność wyboru nie powoduje, że musisz go dokonać - jednak ta wolność MUSI być zagwarantowana każdej kobiecie. Bo bez kobiety nie narodzi się świat. 




Gotowałam ostatnio dużo i obficie. Na przekór paskudnej pogodzie, na przekór złości i rozczarowaniu. Gotowałam, żeby wrócić do siebie i znaleźć spokój. Podzielę się dziś z Wami dwoma przepisami, które moim zdaniem doskonale wpasowują się w czas jesiennej pełni i strefę comfort food. Bez mięsa dziś, bo sezonowe warzywa są wspaniałe i mięsiwo niepotrzebne. Inspiracją makaronową był dla mnie przepis Claudii Roden na Pastę alla Siracusana, a dyniowe curry jest moim autorskim wynalazkiem. Makaron można przyrządzić w wersji wegańskiej, jeśli pominiemy anchois i parmezan (ja uwielbiam, więc się ich trzymam!), a curry jest stuprocentowo wegańskie. I przepyszne. Wybaczcie, nie będzie żadnej curry fotki - nie ostała się ani odrobina! A teraz już zapraszam Was do mojej jesiennej kuchni. 




Penne z grillowanym bakłażanem i papryką

1 duży bakłażan, pokrojony na spore kawałki
3 papryki, czerwone i żółte, pokrojone na spore kawałki
oliwa z oliwek
6-8 filecików anchois
2 ząbki czosnku, pokrojone w cienkie plasterki
1 i 1/2 puszki pokrojonych pomidorów
250 g  makaronu penne
duża garść czarnych oliwek grubo posiekanych
1 łyżka kaparów
sól, pieprz
parmezan

Zaczynamy od przygotowania warzyw. Rozgrzewamy piekarnik z opcją grilla / górnej grzałki. Na blasze układamy kawałki bakłażana, polewamy delikatnie oliwą i pieczemy, aż będą miękkie i złotawe. Odkładamy na ręcznik papierowy, żeby się pozbyć nadmiaru tłuszczu. Tak samo postępujemy z papryką. Polecam Wam upieczenie większej ilości warzyw, można je potem trzymać w pudełku w lodówce i wykorzystywać na sto sposobów. Zwykle grilluję warzywa wcześniej, nie tuż przed przygotowaniem makaronu. W garnku rozgrzewamy 4 łyżki oliwy i dodajemy czosnek i anchois. Podgrzewamy oliwę delikatnie mieszając, żeby ją zaromatyzować i uważamy, aby nie przypalić czosnku. Potem dodajemy pomidory i odrobinę soli (dodamy jeszcze kapary) i pieprzu i gotujemy kilka minut, aby sos nieco się zredukował. Teraz zaczynamy gotować makaron. Do sosu dodajemy oliwki i kapary, gotujemy 2-3 minuty, a później dokładamy kawałki bakłażana i papryki. Gotujemy jeszcze chwilę, doprawiamy do smaku i łączymy z makaronem. Podajemy z parmezanem. Przepis na 3 porządne porcje. 






Dyniowe curry z fasolką mung

1 spora dynia (1.6kg), obrana, pokrojona na kawałki
1 szklanka fasolki mung (trzeba ją będzie namoczyć i ugotować, o tym poniżej)
2 czerwone cebule, pokrojone w kostkę
4-5 ząbków czosnku, zmiażdżonych
1 papryczka chilli, wypestkowana i posiekana na małe kawałeczki
1 łyżka startego imbiru
1 i 1/2 łyżki garam masala
1 łyżka przyprawy curry
1 łyżeczka gorczycy
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka kurkumy
2 puszki pomidorów
2 puszki mleka kokosowego
sól
2 pęczki kolendry
sok z cytryny (opcjonalnie)

Fasolkę mung najlepiej jest namoczyć na noc. Następnego dnia opłukać, zalać niewielką ilością wody (tak, aby nieco przykrywała fasolkę) i doprowadzić do wrzenia, a potem gotować na małym ogniu i sprawdzać miękkość. Fasolka gotuje się szybko i chodzi o to, żeby się nie rozgotowała na papkę, bo przecież posiedzi jeszcze w curry :) Ugotowaną fasolkę odsączamy.
Na kilku łyżkach oleju podsmażamy do miękkości cebule z 1 łyżeczką soli. Potem dodajemy czosnek, chilli i imbir i podsmażamy jakieś 2 minuty, a później dokładamy wszystkie przyprawy i podsmażamy kolejne 2 minuty. Dodajemy pomidory i mleko kokosowe, dobrze mieszamy całość i dokładamy kawałki dyni. Zagotowujemy, a potem na małym ogniu pod przykryciem gotujemy 30-40 minut, tak, aby dynia była miękka, ale nie rozgotowana. Na koniec dodajemy fasolkę mung i gotujemy 3-4 minuty. Finiszujemy doprawiając do smaku solą i dodając posiekaną kolendrę. Można dosmaczyć sokiem z cytryny.  Serwujemy z ryżem albo z kaszą. To przepis na wielki garnek pysznego, sycącego curry, które, choć łagodne, ma bardzo fajną smakową kompozycję, jest kremowe i kojące. Przepis na jakieś 8 porcji. 


środa, 30 września 2020

3, 2, 1... Ciasto!

Czasami po prostu potrzebujemy ciasta. Zaraz, natychmiast. Pora roku sprzyja tym zachciankom, bo jesienią chyba każdy z nas lubi wracać do domu, który pachnie świeżymi wypiekami. Nick zapamiętale uczy się polskiego i ma już kilka ulubionych zwrotów, między innymi pytanie: "Nie ma ciasta...?". Motywujące ;) Weekend za pasem, więc dziś bardzo proste ciasto, które zawsze się udaje. Przepis wynalazłam lata temu u Natalii i modyfikuję go sobie w zależności od pory roku i owoców, które akurat są pod ręką. Podstawowa wersja jest ze skórką cytrynową i aromatem waniliowym. Jeśli piekę go ze śliwkami, o tej porze roku dodaję również imbiru. Podobnie do ciacha w wersji gruszkowej. Do ciasta z jabłkami dodaję cynamonu, a kiedy piekę go z brzoskwiniami, trochę gałki muszkatołowej. Trzeba jedynie pamiętać o używaniu składników w temperaturze pokojowej. Czasami, jeśli owoce są bardzo soczyste, mogą się nieco zapaść, ale nie przypominam sobie, żeby nam to kiedykolwiek przeszkodziło w konsumpcji ;) Pyszne w piątkowy wieczór i do niedzielnej kawy. 







Łatwe ciasto ze śliwkami

400 g śliwek, przekrojonych na pół
200 g mąki + 1 łyżeczka proszku + 1/2 łyżeczki sody + szczypta soli + opcjonalnie imbir, cynamon... - w ilości, która Wam odpowiada
150 g (lub mniej) jasnego brązowego cukru lub drobnego cukru do wypieków
skórka otarta z 1 cytryny (opcjonalnie)
1 łyżeczka aromatu waniliowego
2/3 szklanki jogurtu naturalnego
100 ml oleju
2 jajka

Ciasto jest z gatunku bezmikserowych i dwumiskowych ;) Zatem w jednej misce mieszamy wszystkie sypkie składniki, a w drugiej, nieco większej, wszystkie mokre, najlepiej trzepaczką, dokładnie, choć widelec też da radę. Potem sypkie składniki dodajemy do mokrej masy i znów dokładnie mieszamy całość, do połączenia, nie za długo. Rozgrzewamy piekarnik do 175 stopni. Foremkę (23cm) wykładamy papierem do pieczenia. przekładamy do niej masę i wyrównujemy wierzch. Na wierzchu układamy śliwki, skórką do dołu. Pieczemy na najniższym poziomie piekarnika, 55 minut - godzinę, do suchego patyczka. Po wystygnięciu posypujemy ciasto cukrem pudrem. Jeśli piekę z jabłkami, obieram je ze skóry i kroję w niedużą kostkę, podobnie jak gruszki.
PS W obecnych okolicznościach przyrody sprawdzi się również prosty chlebek bananowy z dodatkiem czekolady i orzechów :)






wtorek, 8 września 2020

Znów wędrujemy ciepłą ziemią...

Zaczynamy naszą wędrówkę od majestatycznych klifów. Przestrzeń, błękit nieba stykający się z granatowym morzem i cudna pogoda, szczęście po prostu. Lokalna drużyna pływacka trenuje skoki do wody, małe ludziki w niebieskich piankach wskakują odważnie, po to, by za moment sprawnie wdrapać się na skały i ponownie zanurzyć wśród fal. Mogłabym tak siedzieć i godzinami patrzeć na morze, nigdy się tam nie nudzę. Wracamy jednak na nasz ulubiony fragment szlaku Johna Muira, więc już po chwili wędrujemy brzegiem pola golfowego, w miejscu, gdzie morze od idealnie przystrzyżonej zielonej trawy dzieli jedynie kilka kroków. Jest też moment na plaży, przepięknej i szerokiej, w ubiegłym roku spotkaliśmy tu stado łabędzi. Są i tym razem. Młode łabędzie z matką urządziły sobie śniadanie i nurkują w poszukiwaniu wodorostów. 




I wreszcie las. Ukochany, sosnowy nadmorski las. Światło, które prześlizguje się wśród koron drzew, tworzy ulotne obrazy. Przez cały dzień towarzyszy nam silny wiatr, więc sosny falują łagodnie i pieśń lasu nas otula. Wrzucam do kieszeni kilka szyszek, które wykorzystam do jesiennych kompozycji. I mimo, że grzybiarz ze mnie żaden, na mojej ścieżce wyrasta cudowny borowik! 






W swoje pszeniczne i zielone kosmyki lato zaczyna teraz wplatać czerwień i brązy. Polne ścieżki obfitują w jeżyny i maliny, można z dziecięcą radością pobrudzić sobie palce sokiem i smakować doskonałość. W trawie znajduję coś, co okazuje się niewielkim ptasim gniazdkiem. Trzymam je w dłoniach z czułością. Jest takie delikatne. Widać, że to uwity z troską dom, który jednak nie oparł się dzisiejszym podmuchom. Z jakiegoś powodu to gniazdko staje się dla mnie metaforą naszego życia. Bo przecież możemy sobie wić, urządzać, robić plany, a potem... Nie mieć dokąd wrócić, podejmować rewolucyjne decyzje, przenosić się w inne zakątki świata, zmieniać wszystko albo wszystko tracić. Stabilizacja, zwykle wyczekiwana, wciąż jednak pozorna. I jeszcze - zazwyczaj pracujemy, żeby było więcej, wygodniej, dostatniej, a niektórzy z nas chcą po prostu spokojnego, prostego życia i ciszy. Tylko chyba jakoś wstydzimy się do tego przyznać.



Jest ogromny spokój w łagodnie pofalowanych krajobrazach, gdy na polach słomiane bele, a na polnych drogach odrobina rozsypanego ziarna, pszeniczne drobinki złota, które rolnicy zdążyli już zebrać. "Znów wędrujemy ciepłą ziemią, znów wędrujemy ciepłym krajem" - myślę o jednej z moich ulubionych płyt z licealnych czasów, muzyka Grzegorza Turnaua do wiersza Baczyńskiego. Chcę tu zostać dłużej, wśród rozgrzanej pełni późnego lata. Chcę zostać, choć czuję, że gdzieś już skrada się nieuchronny chłód...

To było wczoraj. Dziś budzi mnie inna rzeczywistość, krople deszczu tłukące się o parapet i wiadomość od mojej sąsiadki: "Wpadnij po swoje pranie, zebrałam pod wieczór, bo mówili, że będzie lało"...



Sernik z koziego sera  (na podstawie przepisu Davida Lebovitza z książki "My Paris Kitchen. Recipies and Stories")

300 g kremowego koziego serka
3 łyżki kwaśniej śmietany
250 g drobnego cukru
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 łyżka rumu / brandy
5 jajek
60 g mąki

Spód (w zależności od upodobań i czasu, którym dysponujemy):
- łączymy 150-200 g ciasteczek digestive, pokruszonych z 90 g roztopionego masła i taką mieszanką wylepiamy dno foremki o średnicy 23 cm;
- zagniatamy klasyczne kruche ciasto: 200 g mąki + 100 g zimnego masła + 1 jajko + 50 g cukru pudru, opcjonalnie 1-2 łyżki zimnej wody. Z ciasta formujemy kulę, owijamy folią i wkładamy do lodówki na pół godziny, a potem rozwałkowujemy i wykładamy dno foremki, nakłuwając widelcem w kilku miejscach, żeby się nie wybrzuszało przy pieczeniu.
W obu wariantach rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i podpiekamy spód sernika, przez 10-15 minut, na złoto. 

W większej misce na małych obrotach ubijamy kozi serek, przez około 2 minuty, następnie dodajemy mąkę i śmietanę i znów krótko miksujemy do połączenia. W drugiej misce miksujemy jajka z cukrem i dodajemy rum/brandy. Dodajemy jajka do sera i krótko miksujemy całość, masę wylewamy na podpieczony spód.
Piekarnik rozgrzewamy do 230 stopni i pieczemy sernik 20 minut, potem redukujemy temperaturę do 150 stopni i pieczemy jeszcze 40 minut. Wierzch sernika powinien być złoty jak na zdjęciach, ale jeśli zacznie się zbyt mocno rumienić w czasie pieczenia, musimy go przykryć papierem do wypieków. 
Po upieczeniu wyjmujemy sernik z piekarnika i studzimy w foremce. Jest pyszny! Dość niski o zwartej konsystencji. Doskonale smakuje z dodatkiem miodu i świeżych owoców, ale zamierzam również upiec go na Boże Narodzenie, świeże owoce zastąpię wtedy orzechami włoskimi. 





wtorek, 11 sierpnia 2020

Śniadanie. Teraz.

Każdego rana
stwarza się świat

Pod pomarańczowymi różdżkami słońca
Popioły nocy znów stają się liśćmi
Na gałęziach
wysoko

I stawy
Ciemna tkanina malowana wysepkami lilii

(...)
ten płonący liliami staw 
to hojnie wysłuchana modlitwa

Każdego rana
nawet
jeśli nie odważysz się na szczęście
nawet 
jeśli nie ośmielisz się modlić 

Mary Oliver, Morning Poem /  moje bardzo wolne tłumaczenie


Nic wielkiego. Poranne światło nieśmiało przebija się przez zasłonięte okna. Słyszę ptaki, które już się cieszą na nowy dzień. Nie sieją, nie orzą, nie mają planu na kolejne 20 lat, ba, pewnie nawet nie na dzisiejszy wieczór, ale ich pieśń rozbrzmiewa radością i zaufaniem. 





Nic wielkiego. Są jeszcze truskawki! Na początku sezonu jadłam je z jogurtem greckim i odrobiną miodu, dziś smakują jak późne lato - pełne słońca i słodyczy nie potrzebują żadnych dodatków. Soczysta rozkosz spływa mi po brodzie. 
Nic wielkiego. Odsłaniam okna, chleb już prawie ostygł. Niesamowite, ile jest dobroci, ile pozytywnej energii w zapachu świeżo upieczonego chleba, który wypełnia dom. Jeszcze tylko zaparzymy herbatę w ulubionym imbryku.
 



Siadamy do stołu. Najważniejsza, najpiękniejsza chwila nazywa się TERAZ. Nie będziemy debatować nad tym, co wcześniej nie poszło po naszej myśli. Nie będziemy się martwić przyszłością, przewidywalną jedynie w reklamach ubezpieczeń. Można mieć więcej, można biec szybciej, ale czy to ma jakiś sens...?
Pokroimy chleb. Porozmawiamy o wielkich i małych sprawach. Napijemy się herbaty. Szkockim zwyczajem, za oknem może już deszcz...




Pasta makrelowa Trufli  (przepis z książki Patrycji Doleckiej "Trufla. Same dobre rzeczy")

1 wędzona makrela, obrana ze skórki, usunięte ości
ćwiartka (albo połowa, jeśli nieduża) cebuli, pokrojonej w drobną kostkę
1 łyżeczka octu jabłkowego
3 łyżeczki oleju 
3 łyżeczki majonezu
1/2 (lub więcej, do smaku) musztardy diżońskiej albo sarepskiej
świeżo zmielony pieprz, do smaku

Makrelę rozgniatamy na kawałki, rozgniatamy widelcem, i dobrze mieszamy z pozostałymi składnikami. Doprawiamy do smaku. Możemy przed podaniem jeszcze posypać posiekaną natką pietruszki albo dymką. Ta pasta jest jak wspomnienie dzieciństwa. 
Bardzo lubię blog Trufli i jej przepisy, a przede wszystkim jej podejście do życia, które jest mi bliskie. Podobnie jak ona, jestem mocno związana z moimi Dziadkami. Kiedy zaczął się wirusowy lockdown, zamówiłam sobie książkę Trufli i polecam ją wszystkim, którzy doceniają prostotę w kuchni, ale również piękne zdjęcia i pisanie "z duszą". 







Pasztet pieczarkowy Marty  (na podstawie przepisu z bloga Jadłonomia) 

650 g pieczarek
olej roślinny
2 szklanki ugotowanej kaszy gryczanej palonej
3/4 szklanki orzechów laskowych, zmielonych
2 łyżki sosu sojowego
1/2 łyżeczki suszonego tymianku
1/2 łyżeczki wędzonej papryki
1/4 -1/2 łyżeczki ostrej papryki
1/2 łyżeczki suszonego czosnku
sól i pieprz
mielone orzechy lub bułka tarta do wysypania keksówki

Pieczarki kroimy na ćwiartki. Na dużej patelni rozgrzewamy niewielką ilość oleju i partiami smażymy pieczarki, około 8 minut. Nie może być ich na patelni zbyt dużo, bo uduszą się, zamiast zezłocić i pasztet straci smak. Moje pieczarki smażyłam w sześciu partiach, naprawdę warto! Staramy się też nie mieszać ich za często. Kiedy pieczarki są usmażone, łączymy je z pozostałymi składnikami, orzechami, kaszą, przyprawami, sosem sojowym i 5 łyżkami oleju. Doprawiamy do smaku solą i pieprzem i blendujemy na gęstą masę. Gładkość zależy od upodobań. 
Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni. Średniej wielkości keksówkę smarujemy olejem i wysypujemy mielonymi orzechami lub bułką tartą. Przekładamy do niej masę, wyrównujemy wierzch i pieczemy około 50 minut, aż wierzch pasztetu będzie złoty. 
Kroimy dopiero po całkowitym ostygnięciu, a najlepiej - następnego dnia. 
Marta, autorka bloga Jadłonomia i kilku książek kulinarnych, skradła moje (i mojej Mamy) serce fasolowym smalcem! U Hipopotama znajdziecie również jej krem daktylowy , czyli wegańską wersję nutelli z nutką piernikową, który przygotowałam w okolicach Bożego Narodzenia. W tym roku zamierzam upiec pasztet pieczarkowy na Wigilię! 



środa, 29 lipca 2020

Bitwa o skórkę. I... święta Marta.

Po ostatnim mocno "zaangażowanym" poście, pora powrócić do lżejszych tematów. I choć bitwa o Polskę zdecydowanie jeszcze potrwa, dziś skupimy się jedynie na... bitwie o skórkę najlepszego na świecie kurczaka. 
Zastanawiałam się, czy o takim prostym obiedzie w ogóle warto wspominać, ale jak wiadomo, czasami najprościej znaczy najlepiej. Poza tym, ten złociutki kurczak na stole kojarzy mi się z perfekcyjną panią domu, a dziś właśnie obchodzimy imieniny świętej Marty z Betanii, która jest przecież... patronką gospodyń domowych. Przedstawiana najczęściej z drewnianą łyżką albo pękiem kluczy patronuje również kucharzom i hotelarzom. Święta Marta jest też patronką prowansalskiego miasta Tarascon, gdzie według legendy udało jej się oswoić smoka, stąd też niektóre obrazy przedstawiające Martę ze smokiem "na smyczy", albo skrapiającą bestię wodą święconą.






Smok podobno skończył marnie, ukatrupiony przez lokalnych rycerzy. Legenda głosi, że po wniebowstąpieniu Pana Jezusa, Marta wraz z rodzeństwem, Marią i Łazarzem, została przez Żydów wyprawiona na Morze Śródziemne w dziurawej łodzi. Nie wiadomo, czy Marta dotarła do Prowansji. Grób jej brata Łazarza został odnaleziony na Cyprze, dlatego historycy wierzą, że całe rodzeństwo spędziło resztę życia w Betanii, a po zajęciu Ziemi Świętej przez muzułmanów, ich relikwie zostały przewiezione na Cypr. Do dziś jednak nie wiemy, gdzie spoczywają szczątki kobiety, która zawsze z ogromnym zaangażowaniem gościła Pana Jezusa, kiedy przybywał w odwiedziny. Jednym słowem, mam bardzo praktyczną patronkę i wiadomo, skąd moja miłość do karmienia ludzkości :)




Dziś dzielę się z Wami dwoma bardzo łatwymi przepisami, które pomogą przygotować smakowity obiad albo kolację godną wzorowej gospodyni. Kurczak należy do naszej top listy ulubionych i pojawia się u nas bardzo często. Jest nie tylko pyszny, ale również wspaniale się prezentuje na stole. A do kurczaka dziś sezonowo - młode ziemniaczki i kilka prostych dodatków. 


Pieczony kurczak Marcelli Hazan
  ( zmodyfikowany przepis z książki Diany Henry "How to eat a peach")

1 duży kurczak - 2 kg
sól i pieprz
1 średnia cytryna, pokrojona na ćwiartki
zioła prowansalskie lub tymianek (suszony lub świeży)
4-6 ząbków czosnku, nieobranych, jedynie rozgniecionych nożem

Zaczynamy od dokładnego osuszenia kurczaka papierowym ręcznikiem (nie płuczemy ptaszydła w wodzie!). Wybieramy właściwe naczynie do pieczenia - chodzi o to, aby było jak najmniejsze, wtedy soki z kurczaka w trakcie pieczenia nie wyparują, a zbiorą się na dnie naczynia i przydadzą do finalnego polewania. Kurczaka nacieramy szczodrze solą i pieprzem. Środek kurczaka delikatnie solimy i posypujemy obficie ziołami prowansalskimi albo tymiankiem. Potem wkładamy do środka ząbki czosnku na przemian z kawałkami cytryny. Jeśli "nadzienie" grozi wypadnięciem, można spiąć skórę wykałaczką, albo związać nogi kurczaka sznurkiem. Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni. Kurczaka w naczyniu do pieczenia układamy piersią w dół i pieczemy 35 minut. Potem musimy go wyjąć z piekarnika, ostrożnie przewrócić "na plecy" i piec kolejne 35 minut. Następnie zwiększamy temperaturę piekarnika do 200 stopni i pieczemy kurczaka jeszcze około 20-23 minut, aby skórka zrobiła się złocista. W tym czasie możemy kilka razy polać kurczaka sokiem wytworzonym podczas pieczenia, wtedy skórka będzie jeszcze lepsza. Po wyjęciu z piekarnika, odstawiamy na kilka minut do przestygnięcia, powstrzymując ślinotok i unikając poparzeń podniebienia. Później już tylko aromatyczne, soczyste mięso i niezrównana skórka, o którą toczy się boje. Niebo w gębie! 





Młode ziemniaki z oliwą, musztardą i kaparami 
(według przepisu Toma Kerridge'a)

800 g młodych ziemniaków, pokrojonych na połówki, jeśli są większe
oliwa z oliwek
sól
1 łyżka octu z białego wina
1 łyżka musztardy Dijon albo ziarnistej
2 łyżki kaparów
duża garść posiekanej natki pietruszki

Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni. Ziemniaki delikatnie polewamy oliwą, posypujemy solą i pieczemy, aż będą złote i miękkie. Gorące ziemniaki mieszamy w misce z resztą składników, podajemy ciepłe lub w temperaturze pokojowej. Zamiast piec, możemy też ziemniaki ugotować, tak, aby nie zaczęły się rozpadać.
Jeśli natomiast macie ochotę na młode ziemniaki w roli głównej, polecam ten przepis.



piątek, 26 czerwca 2020

Miejmy nadzieję...

Miejmy nadzieję, nie tę lichą, marną... Zagłosujmy w niedzielę. Zagłosujmy, mając na uwadze najważniejsze polskie wartości. Pamiętajmy o szacunku, tolerancji, otwartym umyśle. Pamiętajmy, że wszyscy jesteśmy równi, nie gra tutaj roli ani kolor skóry, ani wyznanie, ani orientacja seksualna. Weźmy pod uwagę, że ochrona rodziny jest bardzo, bardzo pojemnym pojęciem. Należy się ona wszystkim rodzinom, nie tylko tej "sztandarowej", o której tak często ostatnio wspominają politycy. Bo nasze rodziny mają różne kształty, ich członkowie pochodzą z różnych stron świata, co więcej, nie są tworzone jedynie przez osoby heteroseksualne.
Jest ogromna różnica, między idealnym światem, na jaki niektórzy lubią się powoływać, a tym, który faktycznie jest, z którym każdego dnia się spotykamy. Mądrość życiowa (tak myślę), polega na szanowaniu swoich korzeni i wartości, ale jednocześnie na tym, aby nie dać się zaślepić, nie budować z tych wartości grubych murów, odcinając się wygodnie od tych, którzy z jakichś względów nam nie pasują.
Nie wiem, czy pamiętacie, ale pojawiło się kiedyś na fejsiku wydarzenie pt. "Popchnij islamskiego imigranta". Ja akurat pamiętam bardzo dobrze, bo działo się to w okolicy świąt Bożego Narodzenia. Naszych ukochanych polskich świąt, kiedy (podobno) rodzi się miłość, a nasze serca są otwarte na potrzeby innych. Zabolało. Tym bardziej, że mnie samej, przez kilka lat w muzułmańskich krajach, nigdy, przenigdy nie spotkało nic podobnego. Nie było żadnej agresji, złośliwości, prześladowania cudzoziemki nie-muzułmanki. Wręcz przeciwnie, doświadczyłam tam niesamowitej życzliwości i serdeczności, ba, otwartych domów i wspólnych posiłków, z ludźmi, dla których byłam obcą osobą. Chcieli mi pomóc, na przykład oszczędzić nocnych podróży i związanego z nimi ryzyka. Często niezamożni, po prostu dzielili się tym, co było na stole. To jest dla mnie prawdziwa definicja polskiego "Gość w dom, Bóg w dom"...




W moim kraju... nie wiem, czy podobne sytuacje mogłyby mieć miejsce. Wiem, że mnóstwo rodaków jest przerażonych każdego rodzaju "innością" i widzę, że miłościwie nam panujący podsycają negatywne emocje społeczne, co i rusz wynajdując jakiegoś wyimaginowanego wroga. Przeraża mnie, że w mojej ojczyźnie dzieli się ludzi na lepszych i gorszych, i że niektórzy z nas, powiem to wprost, na rzecz takiej władzy zrzekli się najwyraźniej samodzielnego myślenia. Urodziłam się w 1981, dlatego propagandę komunistycznych rządów znam z lekcji historii, kronik filmowych i opowieści rodzinnych. Są jednak ludzie, którzy takiej władzy i ustroju doświadczyli, i nawet oni wydają się ignorować obecne wydarzenia w Polsce.
Co i rusz obserwujemy zamachy na wolność, na niezawisłych sędziów, na swobodę wypowiedzi, jak również patologiczny związek ekipy rządzącej z kościołem. Używam tu małej litery, celowo, bo to już nie jest wspólnota, przyjazna i otwarta, to jest jawny sojusznik władzy, wykorzystujący nawet najświętsze miejsce w Polsce, aby tę władzę promować.
Chciałabym Wielkiej Polski, ale nie takiej, o której krzyczą naziole. Chciałabym, aby w moim kraju szanowano wszystkich, bez wyjątku. Chciałabym, żeby nauczyciele i medycy byli godnie traktowani, aby liczyło się ich zdanie, i byli godziwie opłacani. Ostatnie przypadki wyrzucania z pracy za wypowiedzi o sytuacji w szpitalach w czasie pandemii są dla mnie czymś niepojętym, plamą wstydu, której już nie da się usunąć.
Chciałabym, aby polskie dzieci miały dostęp do edukacji seksualnej z prawdziwego zdarzenia, żeby rozumiały, co się dzieje z ich ciałem, żeby czuły się we własnych ciałach dobrze, aby potrafiły rozpoznać zły dotyk i przede wszystkim, aby wiedziały, że mogą dorosłym ufać, że dostaną wsparcie, a nie szkalowanie. I żeby już nigdy nikt nie powiedział do żadnej mamy: "Pani syn jest gejem, niech pani coś z tym zrobi...". Bo Michał już sam coś z tym zrobił. Zdolny i piękny młody chłopak odebrał sobie życie. Taka historia z katolickim gimnazjum w tle.
Marzy mi się polski kościół podążający za papieżem Franciszkiem, ubogi, otwarty dla wszystkich, wspierający, a nie ten z polskimi biskupami, którzy czasami wydają się mieć jakiś kontrakt z Belzebubem. Marzy mi się rozdział kościoła od państwa. I bez obaw, jeśli chcesz być dobrym chrześcijaninem, ZAWSZE możesz nim być. Twój wybór.
To tak jak z aborcją. Nie zgadzam się na sytuację, w której kobiety nie mają prawa do decydowania w tej kwestii. Nie zgadzam się na kary dla tych, którzy w aborcjach pomagają i na lekarzy, zasłaniających się klauzulami sumienia. Nie dociera do mnie, że trzeba w ogóle komukolwiek tłumaczyć, jak szkodliwe jest aborcyjne podziemie. Kobiety, które mogą sobie na to pozwolić, będą wyjeżdżały za granicę. A pozostałe...? Nie mogę też pominąć innej kwestii - nasze państwo jest czynnym obrońcą życia poczętego, ale jak w praktyce wygląda pomoc udzielana dzieciom niepełnosprawnym i ich rodzicom? Jeśli znacie takie rodziny, doskonale zdajecie sobie sprawę, jak może wyglądać życie tych ludzi. Co na to nasze państwo...? Zapytajcie tych rodziców.




Nie spodziewałam się tego nocnego pisania. Miało być dziś krótko, w temacie sałatki. Jednak tyle się ostatnio wydarzyło, i tak bardzo mi to wszystko siedzi w głowie, że po prostu musiałam się z Wami podzielić. I może jeszcze tym, że kiedy wreszcie przyszła ta cholerna karta do głosowania, prawie się popłakałam. Bo z jednej strony, to jest taka mała rzecz, kawałek papieru, kropla w oceanie. Tymczasem miliony tych maleńkich kropel mogą przecież wywoływać tsunami. Mogą wszystko zmienić. Wszystko. Moja Babcia zawsze mi powtarza "Rób, co możesz. Resztę zostaw Bogu". Najwyższy  nie odda za nas głosu. Idźmy w niedzielę. I miejmy nadzieję!




Sałatka z młodymi ziemniakami i bobem


400 g młodych ziemniaków, ugotowanych i przekrojonych na 2-3 części, jeśli są większe
440 g bobu, ugotowanego (opcjonalnie obranego ze skórki)
duża garść posiekanej natki pietruszki
3 cebulki dymki, białe i zielone części, pokrojone w plasterki
80-100 g szynki parmeńskiej lub szwarcwaldzkiej, pokrojonej w paseczki (niekoniecznie)
Sos:
4 łyżki oliwy
2 łyżki octu balsamicznego
1 łyżeczka płynnego miodu
1 szczodra łyżeczka musztardy ziarnistej

Ziemniaki gotujemy z łupinkach i odstawiamy do lekkiego przestygnięcia. Bób wrzucamy do posolonego wrzątku i gotujemy 2-3 minuty, potem na sitku, przelewamy go zimną wodą z kranu, aby zachować jego piękny kolor. Obieramy ze skórki. Wszystkie składniki mieszamy delikatnie w misce i polewamy sosem, ot, cała filozofia. Proporcje na 3-4 nieduże porcje.

Sałatka jest zielona. Z premedytacją. Bo zielony to nie tylko ulubiony kolor proroka Mohammeda i kolor natury. Zielony symbolizuje nadzieję... 





czwartek, 30 kwietnia 2020

Kiedy rzeczy wielkie wymykają się spod kontroli...

... skup się na malutkich rzeczach, które kochasz.

Skłamałabym, że obyło się bez marudzenia, że nie żal było wymarzonych wakacji, że łatwo się przystosować do ograniczeń, mikrospacerów i zamaskowanych twarzy na ulicy. Jednak przestałam już odliczać dni domowego "uziemienia".
Mam dach nad głową, ukochana osoba jest blisko, i w przeciwieństwie do wielu innych, nie zostałam pozbawiona pracy, więc uważam się za szczęściarę.
Nie polecieliśmy w słoneczne strony, ale za to drzewko pomarańczowe, które dostałam dwa lata temu pierwszy raz zakwitło (zapach kwiatu pomarańczy... Uwielbiam!), a teraz czekam na jedną jedyną minipomarańczę, która każdego dnia jest odrobinę większa. Daję głowę, że przy zwykłym, zabieganym trybie życia (tym sprzed wirusa), mogłabym ją przegapić.
Tymczasem teraz mogę codziennie doglądać drzewka, mam czas na słuchanie całej muzyki świata i czas na picie herbaty, której różnorodne zapasy od dawna czekały w kredensie na tzw. dobry moment.




Mam też czas na książki. Tak samo jak zapach pomarańczy, niesamowicie raduje mnie za każdym razem zapach nowych książek, których dotarło do mnie całkiem sporo. Poluję też zawsze w internetach na okazje i jednakowo chętnie kupuję książki używane, których również kilka mi przybyło. Dziś chciałam Wam opowiedzieć o książce, która na mojej półce zamieszkała końcem ubiegłego roku
i tak jak moje herbaciane zapasy, czekała na odpowiednią chwilę.  




To pozycja dla każdego. Jest jak kubek gorącej czekolady w chłodny wieczór i światełko nadziei, kiedy dokoła widzimy tylko ciemność. Kilku znajomych kupiło tę książkę jako prezent dla dzieci, ale potem wracali do księgarni, żeby mieć własny egzemplarz.
"Chłopiec, kret, lis i koń" to książka napisana i fantastycznie zilustrowana przez Charliego Mackesy. Uważam, że jest naprawdę niezwykła, bo rzadko zdarza się coś na miarę "Małego Księcia" albo "Kubusia Puchatka". Ilustracji jest tutaj więcej niż tekstu, ale tekst jest bardzo wymowny, wzrusza i skłania do przemyśleń. Autor książki w kilku słowach wstępu zachęca, aby się z nią zaprzyjaźnić, notować swoje uwagi i czytać na wyrywki, nie tylko tradycyjnie od początku do końca. A konstrukcja książki na to pozwala, składa się ona bowiem z krótkich rozmów chłopca z jego przyjaciółmi. Małemu chłopcu brakuje pewności siebie, ma mnóstwo pytań i nie jest przekonany, czy zasługuje na akceptację i przyjaźń. Kret jest miłośnikiem ciast i ma dużo dobrych rad w zanadrzu. Doświadczony przez życie lis niewiele się odzywa, a koń... Potrafi latać, ale nie robi tego, bo nie chce wzbudzać zazdrości u innych koni. Myślę, że wielu takich chłopców i kretów, lisów i koni dokoła (i nierzadko też w) nas. Bardzo Was zachęcam, żeby sięgnąć po tę książkę i delektować się nią po kawałku.




"- Kiedy wykazałeś się największą odwagą? - zapytał chłopiec.
- Kiedy odważyłem się ujawnić moją słabość. Prośba o pomoc nie równa się rezygnacji - powiedział koń. To odmowa poddania się.

Tak często oczekujemy życzliwości... ale już teraz możesz być życzliwy dla samego siebie - powiedział kret.

Jest wokół tyle piękna, o które powinniśmy się troszczyć.

- Jak myślisz, co jest największą stratą czasu?
- Porównywanie siebie do innych - powiedział kret.

Zastanawiam się, czy jest gdzieś szkoła oduczania...

- Jakie jest twoje ulubione powiedzenie? - zapytał chłopiec
- Jeśli za pierwszym razem coś ci się nie uda, zjedz trochę ciasta.
- Czy to działa?
- Oczywiście, za każdym razem - odpowiedział kret." *

* mój bardzo wolny przekład fragmentów książki. Polskie wydanie jest dostępne już od ubiegłego roku. 




Malutki kret ma wielką siłę perswazji ;) I przekonał mnie, że najwyższa pora na ciasto. Pieczone na Wielkanoc, trochę last minute, ale jednak slow, bo wyrastało w lodówce nocą. Oto drożdżówka de luxe, przygotowana w spokoju i z czułością, piękna i pyszna. Przepis podstawowy od Liski.



Drożdżowa babka de luxe

30 g świeżych drożdży + 1 łyżka cukru + 2 łyżki mąki + 2 łyżki mleka
350 g mąki pszennej
szczypta soli
30 g cukru pudru
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 jajko
100 g mleka
100 g masła, roztopionego i ostudzonego
skórka otarta z dwóch pomarańczy

Dodatki w zależności od upodobań: konfitury, dżemy, Nutella, roztopiona czekolada z masłem, do posypania - posiekane orzechy laskowe lub włoskie, pistacje, płatki migdałowe itp. Lukier - może być zwykły, czyli cukier puder i woda, ale w mojej wersji świątecznej do cukru pudru dodałam sok z cytryny i z pomarańczy.

W miseczce łączymy drożdże z mlekiem, cukrem i mąką, mieszamy i odstawiamy na 15-20 minut, aż "ruszą". W dużej misce mieszamy pozostałe składniki i dodajemy drożdże. Cierpliwie wyrabiamy gładkie ciasto, formujemy kulę, wkładamy do natłuszczonej miski, przykrywamy folią spożywczą i wkładamy do lodówki, aby wyrosło przez noc. Rano wyjmujemy ciasto z lodówki, odgazowujemy i dzielmy ciasto na pół (można oczywiście upiec jedną duuuużą babkę). Rozwałkowujemy ciasto na jakieś 4 mm (albo nieco więcej, żeby łatwiej było je zwinąć).
Dwie średnie (lub jedną dużą) keksówkę wykładamy papierem do pieczenia. Rozwałkowane ciasto smarujemy czymś pysznym wedle własnych upodobań. U mnie była pod ręką konfitura śliwkowa i dżem morelowy. Przed zrolowaniem posypałam jeszcze całość mielonymi migdałami. Kolejny krok to ostrożne zrolowanie ciasta i przecięcie rulonu wzdłuż na połowę. Później zaplatamy te dwie połówki (kto jeszcze nie próbował, proponuję zerknąć tu, 04:49 ), nie musi być idealnie (co widać na moim przykładzie...). Zaplecione drożdżówki ostrożnie przekładamy do foremek i odstawiamy na godzinę, żeby wyrosły. Później nagrzewamy piekarnik do 180 stopni. Drożdżówki smarujemy lekko ubitym jajkiem wymieszanym z łyżką wody i pieczemy 35-40 minut, jeśli będą się za szybko rumienić, trzeba je przykryć folią aluminiową.
Po wyjęciu z piekarnika, pozwalamy drożdżówkom trochę przestygnąć, a potem wedle upodobań, szczodrze polewamy lukrem i posypujemy posiekanymi orzechami lub płatkami migdałowymi. Niby nic, ale wyglądał jak z najlepszej cukierni, a jak smakowały... Dobrze, że mieliśmy dwie!

Dodatki do mojej drożdżówki, jakkolwiek świetnie dobrane, były dziełem przypadku, bo po prostu przejrzałam kuchenne szuflady i użyłam tego, co akurat było. Paradoksalnie (wirus...) najtrudniejszymi składnikami do zdobycia były... drożdże i mąka!
O nocnym wyrastaniu drożdżówki napisałam kiedyś tu i z moich doświadczeń wynika, że takie ciacho jest o niebo lepsze, ale jeśli nie macie czasu, tradycyjna metoda też się sprawdzi.
Nie jest to najłatwiejsze ciasto do wyrabiania, bo ogromnie się klei do rąk, ale polecam delikatne posmarowanie dłoni oliwą, bardzo pomaga :)








Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...