-->

cover

środa, 22 sierpnia 2018

Harira, czyli marokański uścisk w miseczce... :)

Deszcz chłoszcze szyby. Szkocki sierpień, trochę jak powitanie jesieni. W małej kolorowej miseczce mieszam wodę różaną i glinkę ghassoul. Będzie chwila relaksu, będzie maseczka. Minęły już dwa tygodnie od naszego powrotu z Maroka… Tęskniliśmy za jego zapachami i kolorami już od momentu wylądowania w Manchesterze. Beton i szkło, szaro. Kupione w pośpiechu kanapki były nijakie w porównaniu do tego wszystkiego, czym się wcześniej rozkoszowaliśmy. I, jak szybko zauważył zawiedziony Nick, żadnych kotów do dokarmiania dokoła.
Zaledwie kilka godzin podróży dzieliło nasze zabiegane życie od słonecznego, leniwego poranka nad Atlantykiem. Był piątek, więc zaraz po odebraniu samochodu wyruszyliśmy rozkoszować się naszym pierwszym kuskusem. Zaczęło się naturalnie od wspaniałego chleba, oliwek i harissy, czyli najprostszych smakowitych czekadełek. A potem już szczodry talerz kuskusu z aromatycznymi warzywami i mięciutkim mięsem. I miseczka domowego bulionu. Niebo! Następnie przyszła pora na pierwszy z tysiąca czajniczków miętowej herbaty, którą piliśmy namiętnie przez cały pobyt.
Kolejne dni upłynęły nam gdzieś między atlantyckim wybrzeżem, Antyatlasem i wrotami Sahary. Miejscami było gwarno, jako że czas wakacji, miejscami zupełnie pusto i bardzo cicho. Maroko, które znam i kocham, przeplatało się z czymś, czego nie lubię. Niewiele czasu spędziliśmy na plaży. Kiedy jednak znaleźliśmy się tam na chwilę, mieliśmy co i rusz mniej lub bardziej komiczne towarzystwo. Zaczęło się od właściciela dromadera o znamiennym imieniu Chewbacca (!), który namawiał nas usilnie na przejażdżkę lub fotkę z uroczym zwierzakiem. Potem przyszła kolej na niezliczonych handlarzy-absolutnie-wszystkim, a wśród nich sprzedawcę owoców opuncji figowej. Chciałam, żeby Nick ich spróbował i patrzyłam, jak sprzedawca zwinnymi palcami obiera owoce ze skórki uzbrojonej w mało widoczne igiełki. Na odchodnym chłopak zaproponował, że pomodli się za moje szczęście i generalny dobrobyt i odstawił ekspresową kabaretową modlitwę na plaży… Spotkaliśmy się też ze znajomym sprzedawcą wyrobów ze skóry. Zatroskany opowiadał, że właściciel sklepu, w którym pracuje rozważa poważnie zamknięcie interesu, bo turyści wolą kupować pamiątki, które przyjeżdżają z Chin. 
Szybko opuściliśmy turystyczną enklawę, bo prawdziwe Maroko jest tam, gdzie nie sprzedają plastikowej tandety. Były spacery nad oceanem i wypady w odludne miejsca, gdzie pustka koi duszę i porządkuje myśli. Spędziliśmy noc w miejscu tak cichym, że pewnie można tam usłyszeć, jak kwitnie kaktus. Obsypane gwiazdami niebo wprawiało nas w zachwyt. W małej, oddalonej od „świata” wiosce żyje się inaczej. Pory roku odmierzają czas. Letnie upały są bezlitosne, a zimy – przeraźliwie zimne. Kto miał możliwość, wyjechał do dużych miast w poszukiwaniu „perspektyw”. W takim miejscu, pośrodku tej niesamowitej ciszy zastanawialiśmy się, czy to wszystko, za czym tak biegniemy, czego niby potrzebujemy każdego dnia ma jakiś większy sens. Wróciłam z tym pytaniem do Szkocji. Wciąż myślę.
Każdy wyjazd z Maroka jest dla mnie trudny. Nie lubię patrzeć z samolotu na drzewa arganowe, które zmieniają się w maleńkie punkciki, a potem znikają z pola widzenia… 




Na wszystkie tego rodzaju rozterki najlepsze będzie coś z marokańskich pyszności. Harira to klasyk. Na mojej top liście, zaraz po kuskusie i tajinach, jest właśnie ta poczciwa zupa. Najlepsza, oczywiście domowa, gotowana z sercem i bez pośpiechu. Bardzo pożywna. Mięso, warzywa, ryż, makaron... to wszystko może się w niej znaleźć. Może być początkiem ramadanowego śniadania, czyli iftaru, który przerywa post po zachodzie słońca, ale nie tylko. Kiedy wyruszaliśmy na kolację, za każdym razem w inne miejsce, do przybytków serwujących harirę były kolejki. Marokańczycy cierpliwie czekali w ogonku, żeby potem raczyć się miseczką zupy podawanej tradycyjnie z chebbakią (ciasteczkami polanymi miodem), daktylami i jajkiem ugotowanym na twardo. Takie połączenie wydaje się dość niezwykłe, ale to bardzo dobry pomysł.




Gotowałam zatem, cierpliwie, bez pośpiechu. A kiedy usiedliśmy do kolacji, znowu było jak TAM...


Marokańska harira  (przepis jest wypadkową rozmów z moją przyjaciółką Naimą i receptury z książki Nargisse Benkabbou "My Moroccan Food")

1 i 1/2 łyżki oliwy
1 duża cebula + duża garść świeżej kolendry,  zmiksowane w malakserze, ewentualnie jak najdrobniej posiekane
300 g wołowiny, pokrojonej w malutką kostkę
1 marchewka, starta
4 łodyżki selera naciowego, pokrojone drobno
200 g ugotowanej ciecierzycy
50 g długoziarnistego ryżu
60 g zielonej/brązowej soczewicy
500 ml bulionu z kurczaka
500 ml passaty pomidorowej
1 litr wody
1 łyżka przecieru pomidorowego
1 i 1/2 łyżeczki soli
3/4 łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka imbiru
1/2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki kuminu
3 łyżki mąki kukurydzianej

W garnku z szerokim dnem rozgrzewamy oliwę i dokładamy zmiksowaną cebulę z kolendrą i mięso. Podsmażamy około 5 minut. Potem wlewamy bulion i passatę, dokładamy przecier, posiekany, seler i wszystkie przyprawy. Dobrze mieszamy, dolewamy wodę i zagotowujemy, a później na małym ogniu, pod przykryciem gotujemy godzinę - półtorej, aż mięso będzie bardzo miękkie. Kolejno dodajemy soczewicę i marchewkę, a po 5 minutach ciecierzycę i ryż. Gotujemy jeszcze około 20 minut, do momentu, gdy soczewica i ryż są ugotowane. Mąkę kukurydzianą mieszamy w miseczce z kilkoma łyżkami wody i dodajemy do zupy. Gotujemy jeszcze kilka minut na małym ogniu, aż zupa zacznie gęstnieć i będzie miała jedwabistą konsystencję. Na koniec doprawiamy do smaku solą. Przed podaniem można dodać trochę posiekanej kolendry. Przepis na 6 porcji.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...