-->

cover

niedziela, 14 listopada 2021

List do A. Bez przepisu....

Drogi A.

Kiedy wczoraj zaczęłam usuwać fejsbukowe komentarze, po mojej prośbie o zaprzestanie bezsensownej dyskusji, Ty o godz. 23 apelujesz do mojego sumienia i piszesz „Marta, polscy żołnierze giną, a Ty martwisz się o…”.

Otóż, panie kolego, dla mnie te Twoje trzy kropki to też są ludzie, zupełnie tacy sami, jak polscy żołnierze. Pewnie wiesz, że bliżej mi do harissy i kuminu niż do majeranku i lubczyku, ale ludzie są dla mnie zawsze najważniejsi i wszyscy, ale to wszyscy, byli i są dla mnie absolutnie równi.

Jest mi bardzo smutno z powodu naszego żołnierza (a z pewnością już słyszałeś, że to nie imigranci byli przyczyną jego śmierci i ogłosiła to nawet telewizja na usługach cara RP…), ale mam takie same odczucia względem każdego człowieka, który zmarł w strefie przygranicznej. Z jakiegoś powodu byłam przekonana, że jeśli dojdzie do najgorszego, jeśli ktoś straci tam życie, to wszystko się zmieni. Nie zmieniło się nic. Dochodzi jedynie do eskalacji problemu. 

Ostatniej nocy zaatakowano podlaską bazę Medyków na Granicy, zdemolowano również ich prywatne samochody. To są żony, mężowie, matki, ojcowe, nierzadko z drugiego końca kraju, którzy poświęcają czas z rodziną i jako wolontariusze ratują ludzi w potrzebie. Jako rezultat, Medycy zakończyli swoją działalność 40 godzin wcześniej, ze względu na dobro śledztwa. Z pewnością wiesz, ilu ludziom mogliby w ciągu tych 40 godzin pomóc, ale nie pomogą. Bo czyjaś nienawiść i zaślepienie wzięły góry. To Ci nie przeszkadza….?

Na Twoim profilu pojawiało się zdjęcie Jana Pawła II i chyba również tego Żyda z długimi włosami, wiesz, tego sprzed tysięcy lat, uchodźcy i rebelianta, wroga systemu… Wierzę, że wstawiałeś te zdjęcia, bo utożsamiasz się z wartościami głoszonymi przez te dwie osoby. Jestem jednak przekonana, że żaden z nich nie mówiłby o „polskich żołnierzach i …”, bo żaden nie kategoryzował ludzi. Każde życie jest tyle samo warte, każdy chce mieć dom i przyjazne miejsce do życia. Prawda jest taka, że jedynie Bóg / opatrzność / nazwij jak chcesz zdecydowały, po której stronie płotu z drutu kolczastego dziś jesteśmy. Tymczasem, mimo że nieustannie pojawiają się nawiązania do naszych chrześcijańskich korzeni, dziś Polakom nawet Papież Franciszek już przeszkadza, bo nazywa różne rzeczy po imieniu i jest nam z tym niewygodnie.

Jestem bardzo zawiedziona Twoją postawą, już nawet nie poglądami, bo każdy ma prawo do swoich, ale do tego, że próbujesz zmusić innych, żeby je podzielali. Nie akceptuję tego i nigdy nie będę. Kiedy w ubiegłym roku opowiedziałam się po stronie znaku czerwonej błyskawicy, kilka osób usunęło mnie ze znajomych jako „zwolenniczkę aborcji”. Jestem za wyborem, tak samo wtedy jak i dziś i uważam, że nikt nie ma prawa go kobiecie odebrać. Jednak nie narzucam moich poglądów, nie wysyłam ludziom prywatnych wiadomości i nie mam krucjatowych ambicji – jeśli nie uważają mnie za partnera do rozmowy, trudno. Nie zawsze musi być przyjemnie, ale zawsze powinno być sprawiedliwie…

Teraz doskonale widać, jak w praktyce wygląda w Polsce ochrona życia… Idealnie, jeśli dziecko jest polskie i nienarodzone. Jeśli jednak już tu jest, z niepełnosprawnością i problemami, rodzice są pozostawieni sami sobie. A jeśli jest z innego kraju, w dodatku jeszcze innego wyznania i zagraża mu śmierć z głodu i wyziębienia organizmu, to można już kwestię tych dzieci dyskretnie zamieść pod dywan, bo poza granicami kraju już nas chrześcijański obowiązek nie dotyczy…

Zdajemy również egzamin z chrześcijaństwa, z naszej postawy i naszego działania. Tutaj też wiele już zobaczyłam… Pod jednym z postów polskiej policji jakaś pani zapewniała, że w całym kraju grupy modlitewne proszą o bezpieczeństwo policjantów i szczęśliwy powrót do domu. Zapytałam, czy modlą się również o bezpieczeństwo imigrantów. Najpierw zostałam zarzucona odpowiedziami osób trzecich („stwórz własną grupę i się módl!”), a potem się dowiedziałam, że modlą się „o pokój na świecie” generalnie. Czyli za policję można się modlić oficjalnie, a pozostałe intencje muszą się schować pod przykrywką „pokoju na świecie”, w przeciwnym razie grozi nam publiczny lincz.

Nie jest tak, że Polska wywiązuje się  z podpisanych konwencji i traktatów. Dziwię się bardzo ludziom, którzy bezkrytycznie ogłaszają uwielbienie dla „polskiego munduru”. Wiem, że dla wielu mundurowych to jest bardzo trudny czas, ale miejmy świadomość, że działania niektórych pozostaną plamą na honorze i żadnych powodów do dumy nie ma i nie będzie. Rozumiem jednak, że niektórym przypadła do gustu jedna z ostatnich wypowiedzi premiera Morawieckiego, który deklarował, że „chcemy pozbyć się tych nawyków odpowiadania przed innymi za nasze (…) winy. Jest tylko jeden jedyny trybunał, przed którym odpowiadamy. To jest trybunał naszej historii i naszej przyszłości.”.

Polecam wszystkim, również  Tobie, lekturę posta Pana Mirosława Miniszewskiego, wykładowcy akademickiego z rejonu przygranicznego. Pozwalam sobie opublikować całość, bo uważam, że to jest bardzo ważny głos, kogoś, kto życie ludzkie uważa za najwyższą wartość. KAŻDE życie!!!

List otwarty do Pani mjr Katarzyny Zdanowicz, rzeczniczki podlaskiej Straży Granicznej

---

Szanowna Pani Major,

z uwagą przeczytałem Pani słowa dotyczące krzywdy, jaką wyrządzają Straży Granicznej przykre komentarze. Nie mam wątpliwości, że krytyka jest zawsze w pewien sposób niedogodna. Pozwolę sobie jednak zamieścić kilka uwag odnośnie wspomnianej przez Panią sytuacji.

Tak się składa, że mieszkam tuż przy samej granicy i od trzech miesięcy jestem czynnie zaangażowany w niesienie pomocy humanitarnej jako zwykły obywatel. Nie należę do żadnej organizacji, do żadnej fundacji, do żadnej partii politycznej – po prostu tu mieszkam. Od kiedy państwo polskie wprowadziło przy granicy stan wyjątkowy, tylko nieliczni mieszkańcy strefy spontanicznie zorganizowali pomoc dla ludzi, którzy byli przez Was wyłapywani i wywożeni z powrotem na Białoruś. Pomoc ta była możliwa dzięki wsparciu, jakiego udzieli nam mieszkańcy Polski, przede wszystkim zwykli obywatele oraz organizacje pomocowe, które samy nie mogły przebywać w strefie. Robiliśmy to, bo nie mieliśmy wyboru wobec zagrożenia życia tych ludzi.

Nie zaprzeczam, że na własne oczy widziałem, jak funkcjonariusze Waszej formacji dokarmiali tych biednych ludzi. Nie zaprzeczam, że widziałem, że niektórzy z Was zachowywali się po ludzku. Nie wiem, czy wynikało to z Waszych ustawowych obowiązków, czy też stanowiło po prostu odruch humanitaryzmu, na który stać także strażnika wypełniającego rozkazy, niezależnie od nich. Niestety byłem też świadkiem innych wydarzeń, które sprawiły, że na widok Waszego munduru czuję paraliżujący lęk, graniczący z przerażeniem. Nie tylko dlatego, że w taki a nie inny sposób traktowaliście samych uchodźców, ale także z powodu, w jaki traktowaliście nas, osoby niosące pomoc ludziom w sytuacji, kiedy ich zdrowie i życie było zagrożone.

Pisze Pani wzruszająco o dodatkowych kanapkach. A ja Pani mogę powiedzieć o plecakach wypełnionych 30 kilogramami wody, jedzenia i pomocy medycznej, które nosimy od trzech miesięcy do lasów, na bagna, na pola. Setki, tysiące tych plecaków, dzień po dniu, noc za nocą. Gdyby nie te plecaki, zbieralibyście trupy. Mogę Pani powiedzieć o strachu, który nam towarzyszył w tych wyprawach – nie przed uchodźcami, ale przed Waszymi funkcjonariuszami. O tym jak nas traktowali, zastraszali i wyzywali. Spotkanie z Wami oznaczało, że nie mogliśmy nikomu pomóc. Nie pozwalaliście nam na to. Policja pozwalała, wojsko pozwalało – Wy nie. Mogę powiedzieć o tym, jak czuliśmy się w lesie, kiedy byliście w pobliżu, bo wiedzieliśmy co spotkanie z Wami oznacza. Mogę powiedzieć o rozmowach z Wami, o brzydkich podtekstach, o oskarżeniach, że jesteśmy przemytnikami, o insynuacjach, groźbach, złowrogich gestach; o mandatach, o straszeniu aresztem. Mogę powiedzieć o tym, co widzieliśmy na własne oczy, co opowiadali nam o Was spotkani uchodźcy. Oczywiście nie Wszyscy z Was tak postępowali, ale to bez znaczenia – ci, którzy to robili, czynili to z pasją i systemowym zaangażowaniem.

Wszyscy, zdaje się, rozumiemy konieczność ochrony granicy. Tylko, że Wy robiliście i robicie coś więcej i właśnie ten naddatek jest przerażający. Wszystko to sprawia, że nie mogę spokojnie czytać Pani wypowiedzi. Pani to wie, Pani koledzy to wiedzą i ja to wiem, że nie było, nie jest i nie będzie w porządku. A jeśli tego nie wiecie, tym gorzej dla nas wszystkich.

Pisze Pani o ważnym dla Was aspekcie solidarności Waszej formacji z mieszkańcami pogranicza. Ja nie czuję żadnej solidarności. Czuję się jak zastraszone zwierzę. Już nigdy nie wróci to, co było. Już zawsze będę czuł strach przez Waszymi funkcjonariuszami. Już nigdy nie będzie normalnie. Do tego stopnia, że nie będę mógł już tu dłużej mieszkać. Nie wśród Was, którzy także jesteście moimi sąsiadami, w dużej liczbie także moimi byłymi studentami, którzy przewinęli się przez moje wykłady filozofii i etyki na kierunku bezpieczeństwo narodowe na jednej z białostockich uczelni.

Nigdy nie czułem zagrożenia ze strony uchodźców. Oczywiście, są oni symptomem zmian, które czekają nieuchronnie nasz świat i to budzi lęk. Czuję za to zagrożenie przed własnym państwem, które zostawiło nas samych w obliczu klęski humanitarnej i oczekiwało od nas biernej kooperacji w nieludzkim traktowaniu tych biednych ludzi, którzy, niezależnie od cynicznego i politycznego charakteru tej sytuacji, pozostają tymi, których los i życie spoczywa w naszych rękach. Żadne zaklinanie rzeczywistości tego nie zmieni. Można to było rozegrać inaczej. Nikt z nas nie oczekiwał tutaj tych ludzi i wszyscy wiemy, w jakich okolicznościach się tu znaleźli. Wszyscy chcemy, żeby to się skończyło i dzień, w którym ci ludzie stąd znikną, będzie dniem długo wyczekiwanej ulgi. Tylko, że popełnionych błędów już nie da się naprawić, nie da się wskrzesić życia zmarłych z wyziębienia, nie da się cofnąć zła, które się tutaj wydarzyło. Nie da się żadnym tłumaczeniem wyjaśnić tego wszystkiego, co nasze Państwo, między innymi Waszymi rękoma, tutaj dokonało.

Z wyrazami szacunku

Mirosław Miniszewski

doktor filozofii, mieszkaniec strefy stanu wyjątkowego


Co jeszcze…? Wczoraj trafiła do mnie moneta, 50 pensów. Zbieram te, które mi się podobają. Mam kilka z Paddingtonem, królikami Beatrix Potter i jedną z Sherlockiem Holmesem. Wczorajsza jest ozdobiona napisem „Diversity built Britain”. Z pewnością nie muszę Ci tłumaczyć znaczenia tych słów. Ten kraj jest domem dla wielu narodowości.
Są tu jednak ludzie, którzy jak Ty próbują pucować czyjeś sumienia, są również nasi rodacy, którzy podobnie jak my żyją i pracują w Wielkiej Brytanii, ale mają chyba za dużo wolnego czasu, a do tego poważny niedobór empatii. Bo co myśleć o dziewczynie, która w grupie polskich mieszkańców Edynburga wrzuca tekst: „Poszukuję telefonu, takiego jak mają „imigranci”, który działa w lesie 20 dni bez ładowania”. Jednym słowem, wrzuca lisa między psy gończe. A potem dodaje: „Taka g… burza z rana działa lepiej niż kawa”. Posłać dziewczynie paczkę dobrej kawy, czy doradzić, żeby się rozpędziła i huknęła głową w ścianę…? Niech się cieszy, że pewnie nigdy nie będzie musiała spędzić nocy w lesie i drżeć o swoje życie, będąc obiektem politycznych manipulacji. Przeraża mnie jednak, że takich ludzi jest więcej i tego typu zachowania nie są piętnowane. Przyzwyczajamy się i przyzwalamy na nienawiść. Takie małe szczucie przed śniadaniem i gawiedź wniebowzięta...

Jest jeszcze inna grupa Polaków w UK, ludzi którzy również są absolutnie przeciwni imigrantom (bo zabiorą Polakom pracę, socjal itp.). Tymczasem niektórzy rodacy co prawda przyjechali do Wielkiej Brytanii legalnie, ale obecnie okradają system, korzystając ze świadczeń, które im się nie należą, mało tego, używają councilowskich mieszkań niezgodnie z prawem (wynajmując częściowo lub całkowicie). I jak to się według Ciebie kwalifikuje…? To jest zdanie emigrantów o emigrantach, z pewną taką szczyptą hipokryzji. 

Uchodźcami trzeba się zająć. Nikogo nie wolno wywozić do lasu i skazywać na powolną śmierć. Niedopuszczalne jest nieudzielanie albo uniemożliwianie pomocy medycznej. Niedopuszczalna jest zabawa w kreowanie kolejnego wroga narodu polskiego (po Żydach, tęczowej braci i feministkach przyszła kolej na „islamskich terrorystów”). Co zrobi ten kraj, miodem i pięćset plus płynący...? Co zrobi każdy z nas...? Mamy możliwość zapewnienia tym ludziom elementarnej pomocy i ochrony. Mamy procedury, według których część z nich być może zostanie w Polsce, inni będą deportowani. To jest ogromny test z bycia człowiekiem i wygląda, że do niego nie dorośliśmy.

Marta

wtorek, 22 czerwca 2021

Pochwalone niech będą ptaki... I książki. I letnie smakołyki!

Kilka dni temu kupiłam ostatni wiosenny bukiet, moje ukochane tulipany. A wczoraj zaczęło się lato i mimo, że kocham cięte kwiaty w domu, to najpiękniejsza będzie teraz kwiatowa obfitość na polach i łąkach, mnóstwo żywych kolorów i nieujarzmiona liściasta eksplozja... I ten jedyny w swoim rodzaju zapach rozgrzanej ziemi, czarnego bzu i dzikiej róży... Mam jesienną duszę i zawsze czekam na ostatni kwartał roku, ale wspomnienia letnich chwil pomagają czasami przetrwać, kiedy człowiek zbyt mocno zapadnie się w jesienne szarugi.
Niedawno udało nam się wyjechać na małe wakacje, lokalnie, kilka dni w Szkocji. Było cudnie i już "zapakowałam" sobie kilka wspomnień. Wędrowanie ścieżką na grzbiecie klifu, między błękitem morza i błękitem nieba. Sekretna nadmorska grota, kryjącą niezliczone ilości fantastycznych kamieni w najróżniejszych kolorach i oszlifowanych jak przez światowej klasy jubilera. Chwila na plaży, na której odznaczyły się jedynie ślady naszych stóp i najsłodsze na świecie truskawki, czyli raj na ziemi. Jest też jedna sztampowa wakacyjna migawka, czyli lody na przystani. Tak się jakoś składa, że lody gałkowe jem tylko na wyjazdach, więc są dla mnie synonimem wypoczynku, a tym razem - nie wiem, kto wymyślił niebiańską kombinację mango i chilli, ale znalazła się na topie mojej listy! Mam już zatem kilka słoiczków słonecznych wspomnień na czas słoty, a przecież lato dopiero się rozkręca... 

A propos słoiczków, pisałam kiedyś słoiku szczęścia , w którym miała wzrastać kolekcja małych, dobrych chwil, które przytrafiły nam się danego dnia i naszej wdzięczności za nie. Dawne to były czasy, mieszkałam pod innym niebem i słońce świeciło tam zdecydowanie łaskawiej niż w Szkocji ;) Dziś myślę, że jedną z najcenniejszych umiejętności jest odczuwanie wdzięczności za wszystko. Za to, co dobre, za to, co złe, za upał, za słotę, za nadmiar i za brak. Wciąż się tego uczę, ale mam wrażenie, że warto i że taka wdzięczność pomaga nam stać się bardziej obecnymi, uważnymi... Na myśl przychodzą mi tu fragmenty wiersza jednego z moich ulubieńców, niesfornego Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:

Pochwalone niech będą ptaki 
i słońce, co im nóżki złoci,
pochwalona chwila odwagi
i zwątpienie w labiryntach samotności. 

Pochwalone także pyszne zdrowie
i choroba, co uczy pokory,
i jednako mucha i człowiek,
i jednako sady i ugory.

O, pochwalony każdy ból stokrotnie
i każdy cios, byle męski - 
i te pelargonie na wysokim balkonie, 
do których zawsze będziesz tęsknił.

Pochwalone: grzesznik i święty,
i serce ludzkie jak morze odkryte.
A nade wszystko okręty
Rzeczypospolitej*.

(*bo skądże poeta mógł wiedzieć, jak będzie wyglądała niezwyciężona armada RP w 2021...?) 




Chciałam też wspomnieć o książkach, choć u mnie od jakiegoś czasu panuje totalny chaos czytelniczy, i czytam pięć książek w tym samym czasie, potem o którejś zapominam, zamawiam kolejne... Już w ubiegłym roku chciałam Wam polecić książkę Marcina Kąckiego "Oświęcim. Czarna zima." Teraz zmotywowała mnie dodatkowo nominacja tej pozycji do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. Kiedy ktoś wspomni o Oświęcimiu, nasze myśli biegną w kierunku tragicznej przestrzeni obozu koncentracyjnego. Auschwitz pozostawi tutaj wieczne piętno, ranę, która nigdy się nie zagoi. Jednak z reguły nie zastanawiamy się, kim byli mieszkańcy Oświęcimia przed wojną. Niewielu z nas zapewne zna historię pogromu Romów w 1981 roku. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak czas Auschwitz wpłynął na obecne życie miasta i z jakimi problemami borykają się dzisiaj mieszkańcy. Dowiedziałam się z tej książki naprawdę sporo, bardzo mi również odpowiada styl autora, który zwyczajnie pytał mieszkańców, jak się tutaj żyje. Próbuje również odkryć przyczynę tytułowej oświęcimskiej czarnej zimy.  To nie jest (według mnie) lekka lektura, zebrała też różne recenzje (kwestie polsko-żydowskie zawsze pozostaną niezwykle delikatną materią), ale uważam, że naprawdę warto tę książkę przeczytać. I ocenić z własnej perspektywy. A na mojej półce czekają już kolejne książki Marcina Kąckiego - reportaże o Poznaniu i Białymstoku. 

Kolejną pozycją, którą chciałam polecić jest "Pieśń Ziemi. Rdzenna mądrość, wiedza naukowa i lekcje płynące z natury" autorstwa Robin Wall Kimmerer. Członkini plemienia Potawatomi i profesorka botaniki napisała książkę porównywaną do "Biegnącej z wilkami" Clarissy Pinkoli Estes. Książkę, która mówi o tym, że wszyscy i wszystko na naszej planecie jest ze sobą połączone. I że jedynym sposobem, aby tę planetę uratować przed zagładą jest rozbudzenie w nas wrażliwości, czułości i zrozumienia, dla wszystkiego, co nas otacza. 
Książkę otwiera opowieść o Skywoman, przybyszce z niebios, która stworzyła ląd i zasadziła nasiona, które ze sobą przyniosła. Pomagały jej zwierzęta, a Ziemia powstała w wyniku współdziałania człowieka i przyrody. "Po jednej stronie świata żyli ludzie, których związek z naturą ukształtowała Skywoman - ta, która stworzyła bujny ogród dla dobra wszystkich istot. Po drugiej stronie świata możemy spotkać inną kobietę, ogród i drzewo. Ta za spróbowanie rosnącego na nim owocu została wygnana z raju (...). Matka rodzaju ludzkiego musiała się błąkać po pustkowiu i w pocie czoła zdobywać pożywienie zamiast zrywać słodkie, soczyste owoce z uginających się pod ich ciężarem gałęzi. By mogła zaspokoić głód, kazano jej czynić sobie poddaną ziemię, na którą ją wygnano. (...) Zarówno historie stworzenia, jak i kosmologie są wszędzie źródłem tożsamości i orientacji w świecie. (...) Kształtują nas, nawet jeśli nie mamy tego świadomości. Jedna opowieść kieruje nas wprost w łaskawe objęcia natury, druga wiedzie na wygnanie. Jedna kobieta jest pradawną założycielką ogrodu, współtwórczynią przyjaznego zielonego świata, który stał się domem dla jej potomków. Druga jest banitką, tułaczką, która wędruje przez nieprzyjazny świat, zmierzając do prawdziwego domu w niebie." "Pieśń Ziemi..." to piękna książka, w sam raz na leniwe gorące poranki/popołudnia/wieczory. Wzrusza zarówno potomków Ewy jak i potomków Skywoman. Skłania do przemyśleń, rozbudza chęć bycia bliżej z naturą i budowania z nią relacji opartej na szacunku i trosce o planetę, której jesteśmy częścią. 




A jeśli chodzi o letnie kulinarne przyjemności? Na upały najlepszy będzie chłodnik w nieco innej wersji niż tradycyjna... Jest też cała bateria pysznych deserów dla ochłody: mrożony jogurt malinowy , lody truskawkowe oraz granita latte albo brzoskwiniowo-grejpfrutowa.
Naszym ostatnim skleconym naprędce deserem łasucha był przekładaniec - kilka połamanych ciastek digestive, żółtka utarte z cukrem do białości i wymieszane z mascarpone, duuuża ilość malin i truskawek pokrojonych na mniejsze kawałki. Poukładane warstwowo, idea tiramisu, kolejność dowolna. Kilka godzin w lodówce i.. jedziemy windą do nieba lądując przyjemnie w malinowo-truskawkowym chruśniaku.
Na tapecie są oczywiście młode ziemniaki, najczęściej jako najprostsza sałatka, z majonezem, odrobiną musztardy i dużą ilością posiekanej dymki i koperku. Młode ziemniaki możemy też upiec i podać tak, albo zrobić michę pysznej sałatki. Ulubiona kanapka sezonu to ta z hummusem, pomidorem malinowym, ogórkiem i plasterkami czerwonej cebuli. 




Dziś przepisy na bardzo proste przysmaki, akurat na popołudniową przekąskę. Ciecierzycowe placuszki/pankejki wynalazłam u Malin. Malin jest przesympatyczną szwedzką blogerką, weganką, która ze swoim partnerem Robem mieszka w Malmo. Bardzo lubię jej bloga, ale odkryłam ją na Youtube i często oglądam vlogi, które przygotowują wspólnie z Robem. Malin jest bardzo pozytywną osobą, przepisy, którymi się dzieli są proste i inspirują do sezonowego jedzenia, a filmiki spod znaku Good Eatings bardzo przyjemnie się ogląda. Zawsze piękne zdjęcia i dobra muzyka. Oprócz przepisów znajdziemy też u Malin relacje z miejsc, które z Robem odwiedzili, trochę filmików spod znaku life style i "what I eat in a day", czyli propozycje jednodniowego wegańskiego menu. 
A do pankejków bardzo proste dodatki - fasolka szparagowa z sosem z sezamowej pasty tahini (mieszkając w Egipcie zwariowałam na jej punkcie i teraz zawsze mam ją w kuchni) i sałatka z grillowanej papryki w marokańskim stylu, z odrobiną kuminu. 
 



Placuszki ciecierzycowe z kukurydzą 

1 szklanka mąki z ciecierzycy
3/4 szklanki wody
1 łyżeczka sody
1/2 łyżeczki wędzonej papryki
1/2 łyżeczki granulowanego czosnku
1/2 łyżeczki oregano
1-1 i 1/2 szklanki kukurydzy (z puszki albo rozmrożonej)
1 nieduża czerwona cebula, pokrojona w cienkie półplasterki

Zaczynamy od zmieszania w misce wszystkich suchych składników. Wlewamy wodę i mieszamy do uzyskania gładkiej masy. Dodajemy kukurydzę i cebulę, mieszamy do połączenia. 
Na średnim ogniu rozgrzewamy patelnię, na niedużej ilości oleju smażymy placuszki na złoto 2-4 minuty z każdej strony. Z naszych domowych testów wynika, że najlepiej smakują na ciepło.




Fasolka szparagowa z sosem z pasty tahini


Fasolkę gotujemy kilka minut we wrzącej wodzie, ważne, żeby jej nie rozgotować. Po ugotowaniu przelewamy ją szybko zimną wodą, żeby zachować ładny kolor i odcedzamy.
Kilka łyżek pasty tahini mieszamy z wodą, do uzyskania pożądanej konsystencji. Dodajemy rozgnieciony ząbek czosnku, sok z cytryny lub ocet i sól do smaku. Dodajemy również odrobinę kuminu i jeśli lubimy, szczyptę mielonej papryki chilli. Taki sos będzie również świetnym dodatkiem do warzyw z grilla. 


Marokańska sałatka z grillowanej papryki z kuminem


4 czerwone i 4 żółte papryki
2 duże pomidory
2 zmiażdżone ząbki czosnku
sok z cytryny
oliwa
sól i pieprz
kumin

Papryki na blasze wkładamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni, najlepiej z opcją górnej grzałki. Pieczemy, aż ich skórka zrobi się czarna (trzeba je będzie w trakcie obrócić). Potem wkładamy papryki do garnka i przykrywamy szczelnie, a kiedy ostygną, obieramy je ze skórki i kroimy w paski. Pomidory parzymy, obieramy ze skórki i pozbywamy się pestek. Kroimy pomidory na nieduże kawałki. Później w misce łączymy paprykę z pomidorami, dodajemy do smaku sól, pieprz i szczyptę lub dwie kuminu, a całość skrapiamy oliwą i sokiem z cytryny i delikatnie mieszamy. Przed podaniem możemy sałatkę posypać odrobiną posiekanej kolendry. 



sobota, 2 stycznia 2021

Szczęśliwego Nowego Roku :)

I przyszedł Nowy... Uśmiechnął się błękitnym niebem i polukrował moją ogródkową mini Prowansję. Uszczypnął w nos na dzień dobry i zaprosił na piękny spacer. Mały noworoczny toast słynną wiśniówką Taty wznieśliśmy z widokiem na przystań, smakując trunek i rześkie popołudnie. Tyle niepokoju dokoła i tak wiele znaków zapytania wciąż w powietrzu, a jednak przepełniała mnie po prostu wdzięczność i nadzieja na szczęśliwe dni.
Mamy, jak zawsze, swoje marzenia i plany, ale również frasunki, szczególnie po ostatnich miesiącach, wypełnionych troską o najbliższych, którzy są daleko, odwoływaniem tego, co od dawna było zaplanowane i na co tak bardzo się cieszyliśmy i niepewności, co przyniesie kolejny dzień.
Mimo wszystko ten Nowy Rok to za każdym razem krajobraz pełen nadziei, to 365 dni, z których każdy jest nową szansą. To 365 poranków, kiedy trzeba się uśmiechnąć do swojego odbicia w lustrze, zaparzyć kawę, a potem iść po swoje... To stos czystych kartek, na których zamierzam pisać turkusowym atramentem i grubym czerwonym mazakiem. 
Będą codzienne radości, małe święta i ta nasza szara rzeczywistość. Będą płatki śniegu, co łaskoczą w nos, potem przebiśniegi, i radość Wielkanocy. Później tulipany, piękne dni lipca, kolorowy świat jesieni i znów zatoczymy koło, wyjmując z pudełek ulubione ozdoby choinkowe.
Niech to będzie dla nas dobry rok. Niech otaczają nas życzliwi i serdeczni ludzie. I my bądźmy takimi ludźmi dla innych. 








W mojej rodzinie mówi się, że "jaki Nowy Rok, taki cały rok" i staramy się, żeby ten pierwszy dzień Nowego Roku miał pewną jakość. Lubimy zacząć od dobrego śniadania, dlatego w sylwestrowy wieczór, między kolejnymi partyjkami gry w kości, tuż przed północą wylądowała w piekarniku chałka. 




Tym sposobem mogliśmy się porządnie wyspać po zarwanej nocy, a później zaparzyć kawę i pokroić chałkę na rozkoszne grube kromki. Niby nic, ale takie śniadanie ma moc :) Do chałki potrzebuję tylko masła i miodu spadziowego, albo konfitury śliwkowej. Jednak noworoczne śniadanie zasługuje na coś ekstra, była więc wspaniała kanapka z awokado, wędzonym łososiem, jajkiem i sosem chilli. Jedyna w swoim rodzaju, zupełnie jak każdy nowy początek. Tak mi się też skojarzyła ta chałka noworocznie, można ją wykorzystać do świetnych kanapek, na słodko, na słono, można się nią dzielić i cieszyć, a można również zapomnieć i pozwolić jej smętnie obeschnąć w kuchennym kącie. Co zrobicie z Waszą chałką i Waszym Nowym Rokiem...?





Chałka nasza ulubiona  (na podstawie przepisu Liski stąd )

30 g świeżych drożdży albo 3 łyżeczki drożdży instant
350 g mleka, leciutko podgrzanego
60 g drobnego cukru
80 g masła, roztopionego i ostudzonego
550 g mąki 
1 płaska łyżeczka soli
1 jajko
do posypania: sezam, kruszonka, mak

Do mleka dodajemy drożdże i cukier, mieszamy i odstawiamy, aż drożdże "ruszą". Trwa to zwykle 15-30 min. Do miski z mąką i solą wlewamy roztopione masło i drożdżową mieszankę i zaczynamy wyrabiać ciasto. Staramy się nie dosypywać już mąki, dobrym sposobem na klejące ciasto jest delikatne posmarowanie dłoni olejem lub oliwą (piszę o tym tu , polecam zajrzeć, jeśli zaczynacie przygodę z drożdżowym). 
Kiedy mamy już gładkie, odchodzące od ręki ciasto, formujemy kulę i odkładamy je do miski delikatnie nasmarowanej masłem lub olejem, na godzinę lub dłużej, tak, aby ciasto podwoiło objętość. Gdy ciasto urośnie, wyjmujemy je z miski, "odgazowujemy" (to jeden z moich ulubionych momentów, ciasto wtedy dramatycznie się zmniejsza) i w zależności od tego, czy chcemy upiec jedną naprawdę dużą chałkę (to moja opcja) czy dwie mniejsze, dzielimy ciasto na pół. Kolejny krok to podzielenie ciasta na trzy części, rolowanie trzech wałków i zaplecenie warkocza (wybieram najprostszą wersję, ale na YouTube znajdziecie mnóstwo wskazówek, jak zaplatać chałkę z 4 czy nawet 6 pasm). Pamiętamy, że ciasto musi być zaplecione dosyć luźno. Zaplecioną chałkę odkładamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia (ja jeszcze delikatnie posypuję go mąką) i odstawiamy do ponownego wyrośnięcia. Liska radzi przykrycie chałki wilgotną ściereczką, ale rezygnuję z tego, bo chałki, które przykrywałam, wychodziły dziwnie płaskie. 
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni, w miseczce lekko ubijamy jajko i smarujemy nim chałkę (można dodać łyżkę wody). Posypujemy czymś, co akurat mamy pod ręką :) Pieczemy około 30 minut, aż chałka będzie złota. 








Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...