-->

cover

piątek, 29 listopada 2019

O ciemności i ciszy. I dynia.

Zbuntowałam się, kiedy tuż po Wszystkich Świętych w sklepach pojawiły się świąteczne ozdoby. Ba, w niektórych oknach rozbłysły choinki! Ludzie, przecież to listopad. To zakupowe szaleństwo, natrętne reklamy i presja pt. MUSISZ to mieć, wszystko psują. Kiedy tylko pozbędziemy się choinek, zaczną tu sprzedawać czekoladowe zające wielkanocne, bo przecież trzeba się już przygotowywać! Pytanie - do czego...? Czy są jeszcze jakieś pory roku w ogóle? I PRAWDZIWE święta? Czy jest jakiś szczególny czas, jakieś wyczekane dni, których uroku nie mierzy się ilością zakupów i szaloną konsumpcją WSZYSTKIEGO?
Zbuntowałam się, bo jesień jest jedyna w swoim rodzaju. I chcę, żeby trwała jak najdłużej, w całej swojej niezwykłości, bez żadnych świątecznych dzwonków w tle. Jesień to nie jest pora roku, to jest w pewnym sensie pora duszy. Pora odpoczynku po owocowaniu, pora refleksji, kiedy z drzew sfruwają stada liści, lekkich jak piórka i pięknych. Jesień to jest kolor, chyba najpiękniejszy, jaki znam, bo to przecież cała paleta. Od czerni do błękitu, od czerwieni przez brązy do złota, kończąc na szarościami i srebrze pajęczych sieci, które magicznie połyskują wczesnym ranem.







Kiedyś pory roku wyznaczały ludziom życiowy rytm. Zasiewy, zbiory, gromadzenie zapasów i przygotowywanie domostwa na przybycie zimy. Zatrzymanie się w codziennym biegu. Ten czas późnej jesieni to pora na ukochanie domu, na wyciszenie, uspokojenie, na podsumowania tego, co się wydarzyło. Teraz najlepiej smakuje ziołowa herbata posłodzona miodem. Właśnie teraz trzeba się zanurzyć w siebie i bardzo uważnie słuchać.
Czy usłyszymy...? I co usłyszymy? To tak naprawdę zależy od nas. Bo do tego słuchania trzeba się przygotować. I odciąć od tego, co nam przeszkadza, co nas rozprasza i powoduje, że gubimy kierunek. Potrzebujemy spokoju. Potrzebujemy ciemności i ciszy.
Kilka dni temu późnym wieczorem patrzyłam w niebo. Starałam się skupić na moim oddechu i patrzyłam na gwiazdy, błyszczące daleko jak drobinki potłuczonego szkła. Stojąc tak z zadartą głową poczułam się mała... Chwilę później uświadomiłam sobie, że czuję się również bezpieczna. Obejmowała mnie ciemność, która mimo chłodu była jak ciepły, gruby koc. Moje myśli zwolniły. Przestałam się zastanawiać, co w pracy, co kupić na kolację, czy odpisałam, czy oddzwoniłam... Była tylko ta ciemność i ja. Czytałam ostatnio, że sztuczne światło wieczorem i nocą źle na nas wpływa. Była cała lista potencjalnych schorzeń, które możemy otrzymać w bonusie, jak również problemy ze snem. Stwierdzono, że kiedy nie spędzamy wystarczająco dużo czasu w ciemności, nasze organizmy nie wytwarzają odpowiedniej ilości melatoniny, która odpowiada za nasz dobry sen i wpływa na gospodarkę hormonalną. Ciemność jest zatem naszym sprzymierzeńcem, nawet jeśli od wieków wypełniamy ją potworami, duchami i innymi siłami nieczystymi. Ciemność może otulić i ukołysać, tylko... trzeba zgasić światło. 





Potrzebujemy również ciszy. Wydaje się łatwe, ale jeśli się głębiej zastanowić, nawet jeśli nadmiar hałasu nam przeszkadza, to większość z nas ucieka przed ciszą. Podświadomie jej unikamy. Czujemy się nieswojo, kiedy jest cicho. Chcemy, żeby ciągle coś się działo, chcemy muzyki i koniecznie musimy wiedzieć, co się dzieje na drugim końcu świata. Nawet, jeśli nie mamy pojęcia, gdzie to właściwie jest. A ponieważ tak bardzo brakuje nam ciszy, to nie wiemy nawet, co tak naprawdę dzieje się gdzieś głęboko w nas samych. Cisza podobnie jak ciemność, ma ogromne znaczenie i moc, z której możemy czerpać.
Czym jest cisza? Na takie między innymi pytanie stara się w swojej książce "Cisza" odpowiedzieć Erling Kagge, norweski filozof i podróżnik, zdobywca Mount Everest i  pierwszy człowiek, który samotnie doszedł na biegun południowy. Autor pyta również, w jaki sposób można ciszę odnaleźć i zastanawia się dlaczego w naszych czasach cisza jest taka ważna. Nie będę szczegółowo streszczać tej książki, podzielę się z Wami tylko dwoma fragmentami, które bardzo lubię (w moim wolnym tłumaczeniu). "Dopiero, kiedy nareszcie zrozumiałem, jak bardzo potrzebuję ciszy, mogłem zacząć jej szukać. I gdzieś głęboko, poza kakofonią myśli i hałasem samochodów, poza dźwiękami muzyki, iPhona, pługów śnieżnych, ona na mnie czeka. Cisza.". "Wierzę, że każdy z nas może odnaleźć ciszę w sobie. Ona tam jest, zawsze. Nawet, jeśli otacza nas nieustanny hałas. Możesz znaleźć swoją ciszę w głębi oceanu, albo tuż pod powierzchnią pomarszczonych fal. Możesz ją znaleźć stojąc pod prysznicem, patrząc w ogień, pływając w leśnym jeziorze albo kiedy spacerujesz po łące. Wszystko to może być również doświadczeniem ogromnego spokoju.".
Cisza nie musi być... cicha. Moja własna to między innymi szum fal i dźwięk migawki. Poszukiwanie ciszy, o którym opowiada Kagge, to nie zaszycie się w buddyjskiej światyni, ale przede wszystkim decyzja, że potrzebujemy przestrzeni, która nas ukoi i pozwoli odpocząć. To będzie miejsce, w którym usłyszmy własne myśli i własny głos. Miejsce na zadawanie pytań i na szczere odpowiedzi. Być w ciszy, to stanąć twarzą w twarz ze sobą. Może być trudno. Może być pięknie. 




Pieczona dynia z soczewicą i gorgonzolą  (na podstawie przepisu z książki Yotama Ottolenghi "Simple")

1 kg dyni, nieobranej (ale bez pestek), pokrojonej w grubsze plasterki
2-3 czerwone cebule, pokrojone w ćwiartki, a potem jeszcze na pół
3 łyżki oliwy
100 g zielonej soczewicy
skórka i sok z 1 cytryny
1 ząbek czosnku, zmiażdżony
mała garść mięty, posiekanej
mała garść pietruszki, posiekanej
120 g gorgonzoli, pokruszonej grubo

Nagrzewamy piekarnik do 220 stopni. Dynię i cebulę w dużej misce mieszamy z 2 łyżkami oliwy, oprószamy solą (3/4 łyżeczki) i świeżo zmielonym pieprzem. Potem kawałki dyni i cebuli układamy na blasze wyłożonej papierem. Pieczemy około pół godziny, albo nieco dłużej, aż warzywa będą miękkie i złotawe.
Kiedy dynia jest w piekarniku, przygotowujemy soczewicę. Średniej wielkości garnek wypełniamy wodą do połowy, zagotowujemy i dodajemy soczewicę. Na średnim ogniu gotujemy soczewicę, jakieś 15 minut, aż będzie miękka. Odcedzamy soczewicę i pozwalamy ostygnąć w misce. Potem dodajemy do niej 1 łyżkę oliwy, skórkę otartą z cytryny, 2 (lub więcej, do smaku) łyżki soku z cytryny, czosnek, miętę i pietruszkę. Mieszamy i solimy do smaku.
Kiedy dynia jest już upieczona, podajemy ją z soczewicą i pokruszoną gorgonzolą. Można jeszcze skropić całość odrobiną oliwy z oliwek. Proporcja dla 4 osób. Kocham soczewicę, a do tego połączenie dyniowej słodyczy z pikantną gorgonzolą jest wspaniałe. I cudnie wygląda na talerzu!







wtorek, 26 listopada 2019

O Dziadkach. I najlepsza zupa tej jesieni.

Zanurzyłam się w tej jesieni na dobre. Zamotałam w to, co ciepłe i miękkie. Zaparzyłam mnóstwo herbaty, a wciąż szukam kolejnych aromatycznych mieszanek. Dobrze być w domu i z przytulnego gniazdka słuchać wichury za oknem i patrzeć na spływające po szybach ogromne deszczowe łzy. Jednak nie kończy się na ucieczce przed złą pogodą, bo jak niedawno słyszałam, nie ma takiej, są tylko źle ubrani ludzie. Ponieważ niektórzy mają różne cuda zainstalowane w telefonach, wiem, że za nami tysiące kroków, pod zachmurzonym niebem, pod wiatr, w deszczu. Dużo było okazji do rozmów, jak to zwykle bywa, o wszystkim i o niczym, o wielkich sprawach i małych rzeczach. O ważnych ludziach, wspomnieniach i  sentymentalnych przedmiotach.






Jesteśmy oboje z Nickiem prawdziwymi szczęściarzami, bo los podarował nam fantastycznych Dziadków. Bardzo często o nich rozmawiamy, wracamy do różnych wspomnień, które są z nimi związane. Dziadków Nicka już z nami nie ma. Żałuję, że nie mogłam ich poznać. Z dużego biało-czarnego zdjęcia w ramce patrzy na nas świeżo poślubiona, uśmiechnięta para. Catherine i Douglas. Mieszkali w Durham, pracowali w aptece. Mój chłopak spędzał z nimi każde wakacje, ferie, dłuższy weekend. Zwykle jeździł tam pociągiem, a czasami Dziadkowie przyjeżdżali po niego do Edynburga. I zawsze go maksymalnie rozpieszczali ;) Dziadek Nicka lubił podróżować po Niemczech, więc wyjeżdżali z Babcią na rejsy po Renie. Z jednego z takich wyjazdów przywieźli niedużą replikę katedry z Kolonii. Ta mała katedra to jedyna rzecz, która została Nickowi z domu Dziadków. Teraz jest częścią naszego. Jest jeszcze ukryty bonus - pozytywka, którą uwielbiam! I malutki schowek ;)




Ja sama nie musiałam spędzać dwóch godzin w pociągu, żeby zobaczyć się z Dziadkami. Kiedy byłam mała, mieszkaliśmy w jednym domu. Babcia Halina opiekowała się mną, zanim poszłam do szkoły. Wcześniej odeszła z pracy w księgowości, żeby zająć się swoją pierwszą wnuczką. Dziadkowie zabierali mnie na wakacje. Babcia kiedyś wspominała, że niektórzy brali mnie za ich dziecko ;) Babcia szykowała mi wspaniałe śniadania i "podobiadki" i parzyła rumiankową herbatę. Zabierała mnie do lasu na fantastyczne spacery. A przede wszystkim, Babcia mi bardzo dużo czytała. I kiedy poszłam do zerówki, szczerbata, z kucykami i ortalionowym workiem na kapcie, sama już potrafiłam czytać.
A Dziadek Wiesiek był taksówkarzem. Białego poloneza z numerem 19 znało mnóstwo ludzi z naszej miejscowości. Dziadek nie miał nigdy aż tyle anielskiej cierpliwości, co Babcia, ale podobnie jak ona, do dzisiaj wspiera mnie pod każdym względem. Grzana kiełbasa, wiadomo, z Dziadkiem. Chciałabym mieć tyle pogody ducha i takie jasne, dobre oczy, jak mój Dziadek. Przedmiot z domu Dziadków...? Parę ładnych lat temu, Babcia chciała mnie zmotywować do jakiegoś egzaminu, i obiecała mi swoją książkę kucharską. Egzamin był już dawno za mną, kiedy pijąc z Dziadkami herbatkę dowiedziałam się, że książkę zgarnęła moja młodsza siostra. Bo Babci umknęło... :)




Pewne przedmioty mają dla nas ogromną wartość sentymentalną, ale naturalnie nie chodzi tutaj o rzeczy materialne. Mamy szczęście, bo nasi Dziadkowie byli / są blisko i kochali nas takimi, jakimi jesteśmy. Kochali za nic. I zawsze chcieli dla nas jak najlepiej. W ubiegłym roku Nick poznał moich Dziadków. Odwiedziliśmy ich, było ciasto, herbatka, Dziadek nasmażył swoich niezrównanych kotletów. Właśnie tak przyjęli Mikołaja (tak go nazywa Babcia), po swojemu, ciepło i serdecznie. Już się nie możemy doczekać kolejnego spotkania. I wiem, że oni też :)




Zupa paprykowo - pomidorowa z nutką Północnej Afryki  (na podstawie przepisu z książki Sarah Britton "Naturally Nourished")

3 łyżki oleju
3 cebule, posiekane drobno
4 ząbki czosnku, zmiażdżone
2 łyżeczki mielonego kuminu
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżka mielonego imbiru
1 łyżka harissy
4 duże czerwone papryki, pokrojone na nieduże kawałki
1,7 l warzywnego bulionu
1 puszka pomidorów
garść suszonych pomidorów z oliwy, posiekanych
1 puszka ciecierzycy
sól

Rozgrzewamy w garnku olej i smażymy cebulę, aż będzie miękka i złota. Potem dodajemy czosnek i wszystkie przyprawy podsmażamy na małym ogniu około 3 minut. Kolejno dodajemy paprykę, podsmażamy chwilę, a potem wlewamy do garnka trochę bulionu (tyle, aby przykryć paprykę) i na średnim ogniu pod przykryciem gotujemy około 15 minut, aż papryka będzie miękka. Teraz pora na dodanie pomidorów, z puszki i suszonych, i reszty bulionu. Całość zagotowujemy, a potem na małym ogniu pod przykryciem gotujemy około 25 minut. Odstawiamy zupę, żeby nieco wystygła, a potem blendujemy. Nie musi być dokładnie. Na koniec doprawiamy solą i dokładamy odsączoną ciecierzycę. Możemy podać z płatkami migdałowymi, jeśli są pod ręką, i z odrobiną jogurtu. Albo bez żadnych dodatków. Przepis na 4-6 porcji. Piękny kolor i wspaniały smak, zdecydowanie nasza zupa tej jesieni :)



wtorek, 1 października 2019

Zdążę przed północą...?

Wracając z pracy prawie zasypiam w autobusie. Dużo się działo. Ostatnie ciepłe dni niespodziewanie przeszły w chłód i czuję, że pora na powrót do rękawiczek i szalików. Dobrze mi w tym chłodzie. Lubię się opatulić i pojść na długi spacer. Lubię wracać do domu, rozkoszować się herbatką w stylu indyjskiego chai i piec ciasta z dużą ilością korzennych przypraw. Dziś natomiast, ponieważ pół soboty spędziliśmy na gotowaniu, czekał na mnie ukochany babcino-Hipopotamowy krupnik. Było coś jeszcze. Kiedy wysiadłam w autobusu, zobaczyłam nad morzem tęczę. Zdarzają się takie chwile, takie widoki, których uroku po prostu nie da się oddać. Trzeba tam być, zatrzymać się i podziwiać... Ten niesamowity obraz postawił mnie na nogi, bo chciałam po prostu dotrzeć do domu, zjeść kolację, schować się pod kocykiem i... w tajemnicy zapomnieć, że właśnie dziś Hipopotamowy blog ma szóste urodziny.
Krupnik był pyszny, jak wszystko, co przygotowujemy powolutku z dużą dozą czułości. A teraz, zanim usnę, chciałam Wam powiedzieć, że połowa mojego blogowania miała miejsce w Szkocji. I chociaż jak pewnie słyszeliście, jedyną stałą rzeczą w życiu są zmiany, to jednak cieszy mnie, że wciąż mam ten swój mały kącik w internetach. I nawet, jeśli nie znajdziecie tutaj rekordowej liczby postów, to mam nadzieję, że od czasu do czasu zaglądacie, a czasami też coś ugotujecie. Moje życie na przestrzeni trzech ostatnich lat zmieniło się sporo, największa rewolucja to sprawy zawodowe. Do tej pory moją ulubioną lekturą przed snem były książki kucharskie, a teraz zdarza mi się wieczorami zgłębiać zagadnienia związane np. z finansowaniem terroryzmu. Sami widzicie, spora różnica. Studiowanie przepisów na szarlotkę przed snem jest zdecydowanie zdrowsze :)
Od jakiegoś czasu zastanawiam się nad przyszłością bloga, a może bardziej nad jego kształtem. Nie mam jeszcze konkretnego planu, ale chciałabym najprawdopodobniej zamienić bloga na własną stronę internetową, która zapewni mi większe możliwości i swobodę działania i pozwoli różne rzeczy urządzić "po mojemu". Będę wdzięczna za rekomendacje, jeżeli znacie kogoś, kto się zna na rzeczy i pomógłby mi w tej transformacji. Nie musi być zaraz.
Zastanawiam się też nad kwestią instagramową. Mam instakonto, a tam... zdjęć pięć ;) Może się mylę, ale kiedy patrzę na konta niektórych, na treść i częstotliwość publikacji, to wydaje mi się, ze ich życie się toczy na Instagramie. Uwielbiam robić moje zdjęcia jedzenia i pisać posty o smakowitościach, ale mam też pracę na pełny etat i na chwilę obecną Hipopotam raczej nie zostanie gwiazdą Instagrama. Rozważę temat w przyszłości, bo mam takie małe marzenie i ogromną  nadzieję, że docelowy pełen etat będzie właśnie związany z fotografią kulinarną. Trzymajcie kciuki!




A w ramach obchodów urodzinowych, mam dla Was dwa przepisy, takie, z jakimi mam nadzieję kojarzy Wam się mój blog. Proste, doprawione życzliwością i korzennymi przyprawami (albo i nie, jeśli to nie Wasze ulubione...). I pyszne!
Zaczynam od apple crumble, czyli jabłek pod kruszonką. To jest mój ulubiony jesienny deser, od kiedy przybyłam na Wyspy. Poza tym, mogę zdradzić, że takie właśnie smakowite jabłka zostały dla mnie przygotowane na finał pierwszej kolacji, którą dla mnie przyrządził Nick. No i przepadłam, jak ta śliwka... :) Znaczy, że apple crumble może Wam odmienić życie :)


Jabłka pod kruszonką   (Apple crumble, przepis Nigela Slatera)

1 kg jabłek, obranych ze skórki i pokrojonych na kawałki
trochę cukru, do smaku,
1 łyżka wody
100 g mąki
75 g masła, schłodzonego
50 g płatków owsianych
100 g cukru trzcinowego

Nagrzewamy piekarnik do 200 stopni. Jabłka, wodę i odrobinę cukru (do smaku) podgrzewamy w garnku,  na średnim ogniu, do momentu, aż jabłka zaczną się robić miękkie. Następnie jabłkową mieszankę przekładamy do naczynia żaroodpornego. Z pozostałych składników robimy kruszonkę, jak do ciasta, którą równomiernie posypujemy jabłka. Zapiekamy około 30 minut, aż kruszonka będzie chrupiąca i złota. Podajemy z lodami, albo z budyniem waniliowym. Porcja dla czterech osób.


Następny przepis, autorstwa innego sympatycznego Anglika, odkryłam w ubiegłym roku, szukając jesiennych inspiracji. Kolejna bardzo prosta receptura, którą można na wiele sposobów wykorzystać. Oryginalny przepis to mieszanka jabłek i gruszek, ale zdarza mi się też dodać kilka śliwek, które bardzo pasują do całości, a wraz z cynamonem (sypię więcej niż szczyptę!) i liściem laurowym (albo dwoma!), dodaję też skórkę okrojoną z pomarańczy, goździki, ziele angielskie, imbir i kardamon (proporcje dowolne, w zależności, jakie przyprawy lubicie). Wszystko sobie rozkosznie powolutku bulgota w garnku, a cały dom otula ciepły aromat grzanego wina. Owoce przygotowane w ten sposób można wykorzystać zamiast jabłek z przepisu powyżej, można też trzymać je w lodówce, w słoiku i pałaszować z jogurtem greckim albo owsianką. Albo - wracając do wspomnień z dzieciństwa - z grysikiem :)


Owoce duszone z liściem laurowym, pomarańczą i wanilią   (przepis Jamiego Olivera z książki Super Food. Family Classics)

1 kg jabłek, obranych i pokrojonych na ćwiartki
1 kg gruszek, obranych i pokrojonych na ćwiartki
3 pomarańcze (wyciskamy z nich sok, możemy też wykorzystać skórkę)
1 liść laurowy
szczypta cynamonu
1 laska wanilii, albo łyżeczka pasty waniliowej (opcjonalnie)

W sporym garnku mieszamy owoce, dodajemy odrobinę wody, sok wyciśnięty z pomarańczy, wanilię (ziarenka wyskrobane z laski przekrojonej wzdłuż) i przyprawy (namawiam do obfitości!). Na średnim ogniu, pod przykryciem, gotujemy około 40 minut, aż owoce będą mięciutkie, a niektóre zaczną się rozpadać. Taką wersję można schłodzić i wykorzystać na kilka sposobów, o których wspomniałam powyżej. Możemy też, na najmniejszym ogniu, gotować całość jeszcze około półtorej godziny, bez pokrywki. W efekcie uzyskamy mieszankę o konsystencji dżemu, tzw. fruit butter, która również może być przechowywana w lodówce i używana do kanapek na słodko. W ubiegłym roku właściwie co tydzień przygotowywałam te owoce, są naprawdę pyszne i nie dodajemy cukru, cała słodycz pochodzi ze wspaniałych dojrzałych owoców.
Jest wiele możliwości, jeśli chodzi o zapiekanie owoców pod kruszonką, nie musimy koniecznie używać jabłek, a poza sezonem, można wykorzystać mrożone owoce. Inspiracje od Jamiego możecie obejrzeć tu







środa, 25 września 2019

Notatki z życia. I weekendowa uczta Marakesz - Jerozolima.

Działo się u mnie sporo ostatnimi czasy. Miałam też sto pomysłów, o czym dziś pisać, ale postanowiłam, że jak w tytule, będzie trochę "notatek z życia", garść przemyśleń, okruchy codzienności zebrane w kilku punktach...

I   Awans? Mhm... Zamiast jednego monitora dostałam trzy, a kameralny team sześciu osób zamieniono mi na blisko setkę. Nawet nie wiem, czy zdołam wszystkich poznać. Poważne sprawy, skupione twarze, dokumenty, regulacje, przepisy, dużo cyfr. I jakość nad ilość, ale fokus na target gdzieś w tle... Nowa rzeczywistość, bardzo ciekawa. Czas pokaże, czy moja. Z tej rzeczywistości narodziła mi się nowa definicja odwagi. Myślę, że bycie odważnym polega (między innymi) na umiejętności otwartego przyznania, że się czegoś nie rozumie, nie potrafi, że coś nawet trochę przeraża. Jest wiele odwagi w prozaicznej prośbie o pomoc w zupełnie nowej przestrzeni, w której każdy (większość?) raczej się chowa za perfekcyjnie dopracowanym CV. Bo nieporadność nie jest w modzie. Czasem jednak potrzeba, żeby ktoś wyjaśnił, życzliwie wytłumaczył, z lepszym skutkiem niż zalecenie przeczytania trzystu stron z opisem procesu...
I myślę, że tak, jak kiedyś przeczytałam, odwaga to nie jest ryk lwa czy innego tygrysa. To raczej cichy i łagodny głos, gdzieś z głębi duszy, który każdego dnia nam powtarza: "Idź dalej, nie rezygnuj, w końcu ci się uda...". Trudno nam się przyznać, że sobie z czymś nie do końca radzimy, zwłaszcza w nowym środowisku, ale przypomniały mi się na okoliczność słowa Brene Brown, która pisze, że "Autentyczność jest sumą wyborów, które podejmujemy każdego dnia. Bycie uczciwym i szczerym - to kwestia wyboru, podobnie jak pokazanie otoczeniu naszego prawdziwego ja..." (moje bardzo wolne tłumaczenie fragmentu z książki "The Gifts of Imperfection").
I jeszcze Rachel Macy Stafford, która mówi: "Zamierzam od teraz kierować się (żyć) wrażliwością i autentycznością - i docenię (przyjmę z radością) każdą osobą, która odważnie wyjdzie mi na spotkanie..." (moje kolejne bardzo wolne tłumaczenie, Rachel jest autorką książek i bloga Hands Free Mama ).
Autentyczna i wrażliwa, nie usprawiedliwia się na każdym kroku, nie wstydzi się swoich słabości i uczuć, nie przeprasza za to kim, i jaka jest...  To właśnie dla mnie znaczy odważna. Zamierzam się tego kierunku trzymać. 




II  Przechadzki życiu pomagają. O tak. Długie spacery i całodzienny pobyt poza domem mogą mieć na nas naprawdę dobroczynny wpływ. John Muir napisał, że każdy pobyt na łonie natury daje nam o wiele więcej, niż się spodziewamy. Rzeczywiście, ostatnia sobota, choć wrześniowa, podarowała nam lipcową pogodę i niebo bez jednej chmurki. Wiedzieliśmy, że spacer będzie fajny. Nie spodziewaliśmy się cudownej gry światła w lesie i olbrzymich, misternych jak dzieła sztuki, pajęczych sieci. Nie spodziewaliśmy się też fantastycznego gąszczu paproci, poprzetykanych już brązami i złotem i najprawdziwszej zabawy w chowanego. Dostaliśmy jeszcze w bonusie ten niesamowity błękit, leciuśkie piórko, które wiatr wplątał w moje włosy, przechadzkę młodziutkich, ale już majestatycznych łabędzi. A potem jeszcze, leżąc w trawie, z nadmorskiego klifu obserwowaliśmy dwie foki, które w malutkiej naturalnej zatoczce wystawiały do słońca pyszczki, ciekawie rozglądając się wokół. Idziemy pooddychać, a wracamy jak z innego, lepszego świata, niosąc w sobie światło, które czasami gdzieś się zagubi między poniedziałkiem i piątkiem.




III    Naoglądałam się ostatnio youtubowych klipków i wysłuchałam wielu orędowników minimalizmu. I, muszę przyznać, że w tym szaleństwie jest metoda. Z pewnością nie jestem gotowa na posiadanie zerowej liczby mebli, dwóch par butów i 10 sztuk odzienia, ale zagracona życiowa przestrzeń i bałagan w każdym kącie nie sprzyjają ponoć dobremu nastrojowi i jak się okazuje, mają duży wpływ na naszą psychikę. W ubiegłym roku czytałam "Magię sprzątania" Japonki Marie Kondo. Pewnie nie powieszę w szafie ubrań posegregowanych kolorystycznie i nie zacznę zwijać skarpetek w urocze rolki, ale... Spodobała mi się "filozofia sprzątania", którą kieruje się Marie. Sama metoda może nastręczyć nieco problemu, bo pewnie trudno będzie nam WSZYSTKO do uporządkowania ułożyć na podłodze i zakończyć całą akcję w ciągu jednego dnia, ale zdecydowanie można to podzielić na etapy. Książki, ubrania, wszelakie papiery, sentymentalne drobiazgi itp. A kiedy nasza przestrzeń już wygląda jak po przejściu huraganu, wtedy powoli zabieramy się do dzieła. KAŻDĄ jedną rzecz bierzemy do ręki, żeby poczuć, czy jej posiadanie daje nam radość. Jeśli tak, zatrzymujemy tę rzecz, jeśli nie, decydujemy, czy można ją potencjalnie spieniężyć, czy też należałoby raczej się jej pozbyć. Można rozważyć podarowanie potrzebującym. Odpada opcja zapraszania na naszą akcję mam/sióstr/przyjaciółek (czemu chcesz się tego pozbyć, taki ładny sweterek!), bo w efekcie zatrzymamy masę rzeczy, które znów zalegną gdzieś na dnie szafy, skazane na wieczne niezałożenie. Działamy zdecydowanie. Marie pisze, że każdej rzeczy, z którą się żegnamy, możemy podziękować za czas, kiedy nam dobrze służyła.
Kiedy kwestie odzieżowe już rozstrzygnięte, zabieramy się za książki. I znowu, o zatrzymaniu każdej z nich decyduje uczucie radości, której dany egzemplarz nam dostarcza, albo nie. Potem (moja zmora!) przychodzi kolej na notatki i dokumenty, czyli szeroko rozumianą papierologię. Notowaliśmy co prawda pilnie, ale dziesięć lat temu, i teraz te papiery jedynie zbierają kurz. Spójrzmy prawdzie w oczy, czy zdarza nam się do tych zapisków w ogóle wracać?
Kolejny krok to niezliczone drobiazgi, pamiątki, nietrafione prezenty i przedmioty, które mają dla nas wartość sentymentalną. Pracuję usilnie nad tym ostatnim etapem, bo drobiazgów jest milijon ;) Spodobało mi się, jak Marie tłumaczyła kwestię nieudanych prezentów, które bardzo często przechowujemy na dnie szuflady, ze względu na bliską nam osobę ofiarodawcy. Autorka mówi, że ważniejsza od samego prezentu była intencja ofiarodawcy, aby sprawić nam radość. I ten gest został w momencie otrzymania upominku doceniony, wraz z podziękowaniem. Nie oznacza to jednak, że osobliwa figurka, piżama w złym rozmiarze, czy naszyjnik w zupełnie nie naszym stylu, muszą latami spoczywać w szufladzie. Przekonuje mnie ta teoria.
Ze względu na warunki mieszkaniowe, nie bardzo teraz mogę przeprowadzić jednodniową akcję, jak sugeruje Marie, ale zaczęłam się regularnie żegnać z ubraniami, których nie noszę i książkami, które pewnie bardziej przydadzą się komuś innemu. Muszę przyznać, że za każdym razem, kiedy pozbywam się przedmiotów i porządkuję swoją przestrzeń, mam więcej wewnętrznego spokoju. Wygląda mi na to, że faktycznie nadmiar rzeczy i ogólny nieład dokoła mają duży wpływ na nasze samopoczucie. Trzymajcie kciuki, została mi jeszcze szuflada (z tzw. wszystkim) i jeden duży pojemnik z ciuchami. Chyba zdążę z tym do świąt...?  




Było już coś o pracy, było o naturze i sprzątaniu, a teraz pora na to, co zwykle ;) Mam dla Was dziś przepisy na prawdziwą ucztę! Wymarzone jedzenie na popołudnie, albo kolację z przyjaciółmi. Jest kilka rzeczy do przygotowania, ale można to sobie rozłożyć w czasie. Zapewniam, że będzie warto!
Zaczynam od przepisu na chermoulę, czyli aromatyczną marokańską pastę, która podkreśli smak ryb, owoców morza i warzyw, ale sprawdzi się też doskonale z jagnięciem :) Chermoula już raz pojawiła się u Hipopotama, kiedy przygotowywałam wielką marokańską kolację dla moich najbliższych. Dzisiejszy przepis jest nieco inny, bardzo Was zachęcam, aby go wypróbować. Podzielę się też z Wami przepisami na burgery z indyka z cukinią, bakłażany pieczone z chermoulą i podane z kuskusem pełnym pysznych dodatków i jeszcze chermoulowe krewetki. A do tego kuskus i sałatka w marokańskim stylu. Gotowi...?


Chermoula  (przepis z książki Nargisse Benkabbou " Casablanca. My Moroccan Food")

8 łyżek oliwy z oliwek
6 ząbków czosnku, zmiażdżonych
60 g kolendry (łodygi i natka), posiekanej tak drobno, jak tylko potraficie
60 g pietruszki, posiekanej jak wyżej
5 łyżek soku z cytryny (lub więcej, do smaku)
4 łyżeczki słodkiej papryki
2 łyżeczki mielonego kuminu
2 łyżeczki soli (lub do smaku)
szczypta pieprzu cayenne

Przygotowanie chermouli jest bardzo proste, wszystkie składniki dokładnie mieszamy w miseczce. Jeśli pasta jest zbyt gęsta, możemy dodać łyżkę wody, albo nieco oliwy. Idealna konsystencja chermouli jest jak gęste pesto, którym można posmarować kanapkę. Jeżeli lubicie wędzoną paprykę, można ją wymieszać ze słodką. Chermoulę możemy przechowywać w lodówce, w szczelnym słoiku.


Krewetki pieczone z chermoulą

400 g surowych, obranych krewetek (albo więcej, w zależności od liczby biesiadników)
kilka łyżek chermouli
oliwa z oliwek

Krewetki warto wcześniej wymieszać z chermoulą. Jeśli przygotowujemy je w dzień podania, mogą sobie siedzieć w miseczce na kuchennym blacie, jeśli z wyprzedzeniem, to w pojemniku w lodówce. Krewetki to jedyna część uczty, która powinna być przygotowana tuż przed podaniem. I jak wolicie, można je usmażyć na patelni, można też włączyć opcję grilla i przygotować je w piekarniku. W każdym przypadku zajmie to 4-5 minut.
Testowałam też wersję łososiową: 500 g łososia podzieliłam na trzy spore porcje, które szczodrze posmarowałam chermoulą. Nastawiłam piekarnik na 220 stopni. Piekłam łososia 20 min pod folią aluminiową, a potem jeszcze 10-12 minut już bez niej.  Pychota!


Sałatka w marokańskim stylu  (nieortodoksyjna)

kolorowe małe pomidorki, pokrojone na połówki lub ćwiartki
ogórek (ze skórką, ale bez pestek), pokrojony w kostkę
czerwona cebula, posiekana drobno
pietruszka, posiekana drobno
oliwa
sól i pieprz

Wszystkie składniki mieszamy. I już :)




Kuskus z grillowaną cukinią i dymką


2 szklanki kuskusu
3 średnie cukinie, pokrojone w małą kostkę
2-3 dymki, pokrojone w cienkie plasterki (zielone i białe części)
duża garść posiekanej pietruszki
oliwa
sól i pieprz

Przygotowanie kuskusu może zająć chwilę, ze względu na grillowanie cukinii, więc można to zrobić dzień wcześniej. Cukinię wymieszaną z odrobiną oliwy i soli grillujemy w piekarniku, aż będzie miękka. Kuskus przygotowujemy według przepisu na opakowaniu. A potem mieszamy go z cukinią, dymką i pietruszką. Doprawiamy oliwą, solą i pieprzem.
Kuskus przyda się do podania krewetek, ale możemy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i wykorzystać go również do bakłażanów, czyli pięknego dania dla wegetarian (przepis poniżej)




Bakłażany z chermoulą i kuskusem pełnym dobroci
  (na podstawie przepisu Yotama Ottolenghi i Samiego Tamimi z książki "Jerusalem")

4 bakłażany, przekrojone wzdłuż na połowę
kilka łyżek chermouli
1/2 (lub mniej) porcji kuskusu z grillowaną cukinią i dymką
50 g rodzynek, zalewamy wrzątkiem na 10 min, potem odsączamy
garść posiekanej kolendry
garść posiekanej mięty
garść zielonych oliwek, posiekanych grubo
sok z cytryny (do smaku)
kilka łyżek greckiego jogurtu
sól
uprażone płatki migdałowe

Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni. Robimy w bakłażanach ukośne nacięcia (kratkę), tak, aby nie uszkodzić skórki. Smarujemy bakłażany chermoulą i pieczemy około 40 minut lub nieco dłużej, aż bakłażany będą miękkie. Kiedy bakłażany się pieką, przygotowujemy kuskus - mieszamy wersję cukiniową z rodzynkami, kolendrą, miętą, oliwkami i doprawiamy sokiem z cytryny. Proporcje dodatków są orientacyjne, można je modyfikować pod kątem tego, co Wam smakuje. Na upieczone bakłażany nakładamy kuskus, na wierzch trochę jogurtu i oliwy, a w ramach dekoracji posypujemy zieleniną i uprażonymi płatkami migdałowymi. Serwujemy na ciepło, ale opcja na zimno też jest niczego sobie!




Burgery z indyka z cukinią, dymką i kuminem
  (na podstawie przepisu Yotama Ottolenghi i Samiego Tamimi z książki "Jerusalem")

500 g mielonego indyka
200 g cukinii startej na dużych oczkach i odciśniętej z wody
4 dymki, pokrojone w cienkie plasterki (białe i zielone części)
1 jajko
garść posiekanej mięty
garść posiekanej kolendry
2 ząbki czosnku, zmiażdżone
1 łyżeczka mielonego kuminu
1 łyżeczka soli
1/2 łyżeczki pieprzu cayenne
1 łyżka oliwy z oliwek

Wszystkie składniki mieszamy w misce. W zależności od tego, jaki mamy pomysł na danie, możemy z mieszanki uformować pulpeciki (około 24), albo małe burgery (jak na zdjęciach, około 18), albo też tradycyjne "mielone" (ilość zależna od apetytu, he he). Można je smażyć na patelni, na rozgrzanym oleju, możemy też upiec burgery w piekarniku, nagrzanym do 200 stopni. Będą potrzebować około 25 minut. Dobre są te burgery i na ciepło, i na zimno. Można je podać z kuskusem i sałatką, można nimi wypełnić grillowane chlebki pita i dopełnić hummusem. A do wersji pulpecikowej można przygotować bardzo prosty sos pomidorowy z marokańską nutką (podsmażamy na oliwie odrobinę pokruszonej papryczki chilli i czosnku, potem dodajemy pomidory (1-2 puszki), odrobinę cukru i soli, i doprawiamy do smaku kuminem i cynamonem. Gotujemy, aż sos nieco zgęstnieje. Podajemy z kuskusem, albo cukiniowym, albo najprostszym, bez żadnych dodatków. Niby nic takiego, ale te pulpeciki są na szczycie naszej tegorocznej letniej "listy ulubionych" :)



wtorek, 23 lipca 2019

Radość. Trzy składniki :)

Planowałam, że w tym poście napiszę Wam o bardzo ciekawej książce, którą właśnie czytam. Jednak tekst z książką w tle musi poczekać, bo jestem dopiero w połowie, a czytanie wymaga chwili skupienia i spokoju, którego mi ostatnio brakuje. Dlatego w ostatnią niedzielę postanowiłam, że pora się odłączyć od internetów i telefonu, pobyć trochę sam na sam z własnymi myślami i wrócić do jednego z moich "miejsc mocy". Mowa tutaj o wspaniałej plaży, na której spaceruję albo siedzę i gapię się na horyzont. Robię też dziesięć tysięcy zdjęć kamienia albo innej muszli, a przy okazji, wszystko się po trochu układa w głowie, znika codzienny hałas, przychodzą nowe pomysły. Moje miejsce mocy jest równoznaczne z cieszeniem się chwilą, smakowaniem czasu, który przez moment płynie jakby wolniej. A co się tyczy smakowania - dziś chciałam się z Wami podzielić przepisem na mrożony jogurt malinowy, czyli moje najulubieńsze "lody" w tym sezonie. Trzy składniki. Mnóstwo radości :)






Mrożony jogurt malinowy  (na podstawie przepisu z magazynu Red)

300 g malin
500 g jogurtu greckiego (nie żadna tam opcja zero tłuszczu!)
100 - 120 g płynnego miodu (w zależności od tego, jak słodkie są maliny)

Zaczynamy od zmiksowania wszystkich składników w blenderze. Potem, jeśli tak jak ja nie przepadacie za malinowymi mikropestkami, trzeba mieszankę przecedzić przez gęste sito i przelać do płaskiego szczelnego pojemnika z pokrywką. Pojemnik musi posiedzieć w zamrażalniku przez jakieś trzy godziny. Potem trzeba pokroić malinową masę w kostkę, ponownie zblendować na gładko i znów włożyć do zamrażalnika w zamkniętym pudełku. To kolejne blendowanie jest ważne, bo zapobiega pojawieniu się szronu w naszym smakołyku. Następny krok, to już oczywiście rozkoszowanie się mrożonym jogurtem, opcji podania jest kilka, u nas pojawiła się raz wersja z posiekanymi pistacjami i odrobiną płynnego miodu. Prześliczna :)







środa, 3 lipca 2019

Najpiękniejsze ciasto tego lata :)

Letni sezon ma swoje uroki, choć nie wszystkie oczywiste, jeśli na miejsce do życia wybierzesz Szkocję... :) Zapomnę jednak o wichurach i ulewach, skupię się raczej na tym, co w lecie najpiękniejsze pod kątem kulinarnym. Bo właśnie teraz, w najzwyklejszym markecie można się poczuć jak w jubilerskim sklepie Matki Natury. Czerwone, bordowe, fioletowe, żółte... mnóstwo słodkich klejnotów, które błyszczą i już z daleka kuszą obietnicą słodyczy. Lato naprawdę hojnie nas obdarowuje, a poza tym - żaden jubiler nie ma takich korzystnych cen za kilogram! 




Dziś przepis na przepiękne i przepyszne ciasto. Polecam zwłaszcza wszystkim, którzy jak ja kochają czekoladę i zawsze wynajdują dobry powód, żeby coś czekoladowego wyprodukować. To ciasto na bazie ciemnej czekolady jest upieczone bez mąki, nie jest za słodkie i ma cudowny, głęboki smak trufli czekoladowych. Nada się na każdą porę roku! Poprzednie wersje były właściwie bez dodatków, czasami jedynie oprószone odrobiną kakao, a czasami (rozpustnie!) podane z lodami waniliowymi i sosem malinowym. Cudne jako chwila słodyczy podczas chłodnego wieczoru, fantastyczne jako efektowne ciacho urodzinowe. Tylko kilka składników, z których pewnie większość zawsze macie w kredensie. Efekt murowany!






Ciasto czekoladowe bez mąki  (na podstawie tego przepisu )

300 g dobrej ciemnej czekolady, najlepiej 70%, połamanej na kawałki
140 g niesolonego masła, pokrojonego na kawałki
6 jajek, białka i żółtka osobno
220 g drobnego cukru
1 łyżka kawy rozpuszczalnej
40 g gorzkiego kakao
1/2 łyżeczki soli

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i wykładamy papierem do pieczenia foremkę o średnicy 23 cm. Przygotowujemy wrzątek i w misce, w kąpieli wodnej topimy czekoladę i masło. Kiedy się rozpuszczą, odstawiamy miskę na moment, żeby mieszanka trochę wystygła. Potem dodajemy do niej żółtka i dokładnie mieszamy, a później dodajemy cukier, kawę i (najlepiej przesiane) kakao i sól. I znów dokładnie mieszamy. W innym naczyniu, z odrobiną soli ubijamy na sztywno białka. Kiedy są gotowe, przekładamy 1/3 białek do miski z masą czekoladową i mieszamy delikatnie, aby nieco rozrzedzić masę i zachować strukturę piany. Kolejno dokładamy pozostałą część białek i znów, jak najdelikatniej, mieszamy całość. Przed przełożeniem do foremki masa powinna przypominać mus czekoladowy. W piekarniku delikatnie wzrośnie, ale potem opadnie i utworzą się malownicze pęknięcia na wierzchu ciasta. Pieczemy je 40-45 min. Pozwalamy wystygnąć ;)
Jeśli macie ochotę na dekorowaną wersję, to zaopatrzcie się w 200 ml kremówki, albo słodkiej śmietanki i ulubione owoce. Kiedy ciasto będzie już całkiem ostudzone, ozdabiamy je ubitą śmietanką i owocami, najlepiej zrobić to tuż przed podaniem. Ciasto bez żadnej dekoracji możemy przechowywać w szczelnym pudełku do 5 dni, ale wersja ze śmietanką musi siedzieć w lodówce i im szybciej zniknie, tym lepiej! Gwarantuję, że nie będzie z tym problemu :)







poniedziałek, 10 czerwca 2019

O dużych efektach malutkich postanowień. I nowy chleb.

Rygorystyczne "mocne postanowienia poprawy" na dłuższą metę nie są dla mnie. Bo jakże, na przykład, batoników nie zajadać już do końca życia? Albo bagietki? Albo...? Większość moich prozdrowotnych planów już po kilku tygodniach "jedzenia dla królików" (he, he), paliło na panewce. Łatwo było przewidzieć, że z czasem okaże się, że kalafior nie jest, niestety miłością mojego życia ;) Jednak nie chodzi tylko o postanowienia dotyczące odżywiania. Czytałam ostatnio fajny artykuł i w trakcie zapaliła mi się "kalafiorowa żarówka". 
Uświadomiłam sobie, że to, co mnie najbardziej uwiera we wszystkich postanowieniach, to świadomość, że coś ma być na wieki wieków. Od dziś tego i tamtego nie jem wcale, biegam przynajmniej 5 km dziennie, czytam 100 stron, ... i tak dalej.
A artykuł podpowiada, że najlepiej jest przekształcić te niekiedy "męczennicze" postanowienia w mikro-cele i skupić się raczej na tym, co robię w tej chwili, w poniedziałek po południu, a nie na tym, co ma być w programie do końca życia.  W kwestii batoników, łatwiej nie jeść ich w poniedziałki, środy i piątki, i pewnie w czwartki też, niż przez całą wieczność. Idąc dalej w kwestii żywieniowej, można się zastanowić, czy coś może nam po prostu bardziej smakować, niż jedzenie, do którego jesteśmy przywiązani, a które niekoniecznie nam służy. Dzisiejszy przepis to rezultat moich poszukiwań, kiedy postanowiłam, że trzeba odstawić na trochę pszenicę, szczególnie pieczywo ze sklepu. Nie twierdzę, że na wieki, i że pszenica jest be. Kocham makaron i nie rezygnuję z niego, ale pasta gości na naszym stole może raz na dwa tygodnie, tymczasem chleb niemal codziennie. Mój nowy chleb bardzo mi przypadł do gustu i nie tęsknię za bułeczkami, bo jest po prostu o niebo lepszy.




Wracając do artykułu i metody "małych celów", czasami czujemy, że zmęczenie bierze górę i trzeba o siebie zadbać, najlepiej gdzieś wyjechać na dwa tygodnie, a tymczasem w portfelu pustawo...  Co wtedy? Autorka podpowiada, że kluczem do sukcesu jest umiejętność wykorzystania tego, co dostępne na wyciągnięcie ręki. I często też zupełnie za darmo. Wakacje są, naturalnie, bardzo ważne, ale nie zdajemy sobie sprawy, jakie korzystne mogą być codziennie, półgodzinne spacery. Nicnierobienie, siedzenie na ławce, karmienie wiewiórek, chwila ciszy. Te malutkie rzeczy mają niesamowitą moc i mogą nam bardzo pomóc się zregenerować po ciężkim dniu. Znam wielu ludzi, którzy mają niesamowity problem z nicnierobieniem (i tu pozdrawiam moją Mamę!), a ono jest nam bardzo potrzebne. Z całą pewnością, ta chwila zatrzymania, zawieszenia, obserwowania, jak pędzi leśny potok, jak się bawi wiewiórka, może nas ocalić. I wzmocnić.
Kolejny punkt, to pytanie, czy jesteś na swojej własnej liście priorytetów? Co jest dla ciebie najważniejsze, o kogo dbasz, o kim myślisz i dla kogo masz czas? Z pustego dzbana nie nalejesz, a żeby móc wspierać innych ludzi, najpierw musimy zadbać o siebie. Co daje ci radość? Co dostarcza ci energii? Jakie czynności cieszą i dają "pozytywnego kopa"? Mówi się o tym od dłuższego czasu, nasza troska o nas samych, czas dla siebie, relaks bez tłumaczenia się innym, wyłączenie telefonu, to nie egoizm ani fanaberia. To w gruncie rzeczy nasza odpowiedzialność. 

/tekst na postawie artykułu Small Wonders, Bethan Louise Nolan, magazyn Breathe, nr 21/




Bardzo łatwy chleb bez mąki  (na podstawie przepisu stąd )

1 i 1/2 szklanki płatków owsianych
1 szklanka ziaren słonecznika
1/2 szklanki siemienia lnianego
1/2 szklanki orzechów laskowych, posiekanych grubo
2 łyżki nasion chia
4 łyżki łusek babki płesznik (3 łyżki, jeśli mamy ją w proszku)
1 łyżeczka soli
400 ml wody
3 łyżki oliwy
1 łyżka płynnego miodu

Przygotowanie tego chleba sprowadza się do wymieszania wszystkich składników i odstawienia w foremce (przynajmniej na dwie godziny), żeby chleb nabrał kształtu. To trochę jak robienie babki z piaski, wilgotną mieszankę trzeba umieścić w keksówce, wygładzić wierzch i dać jej trochę czasu. Ponieważ ten chleb wystarcza mi na tydzień, z reguły w niedzielę wieczorem wszystko  mieszam i wkładam do foremki, a piekę w poniedziałek po powrocie z pracy.
Dodatkowo, przepis pozwala na różne modyfikacje - pod kątem tego, co nam smakuje i tego, co akurat jest w kredensie. Choć oryginalna receptura zawiera płatki owsiane, mnie się jeszcze nie zdarzyło upiec tego chleba z ich dodatkiem. Do pierwszej produkcji wykorzystałam otręby żytnie. A potem kupowałam płatki żytnie albo orkiszowe. W każdym wariancie się udaje, plus można jeszcze płatki pomieszać. Podobna dowolność ze słonecznikiem i dodatkiem orzechów. Przeważnie mieszam słonecznik pół na pół z pestkami dyni, albo dodaję tylko pestki dyni. Czasami dosypuję sezamu. Była wersja z orzechami laskowymi, z migdałami, z orzechami włoskimi i mieszanką orzechów wszelakich, podczas wielkiego sprzątania szuflad. Wodę w oryginalnym przepisie miesza się z 3 łyżkami oleju kokosowego i 1 łyżką syropu klonowego. Nie zawsze mam je pod ręką, ale bez oliwy i miodu nie ma mojej kuchni, więc piekę z miodem i oliwą. Nie ma natomiast zamienników dla nasion chia i babki płesznik. Babka płesznik jest źródłem dobroczynnego błonnika, a nasiona chia zawierają m.in. białko i kwasy omega-3. Na próbę doradzam nabyć po małej torebce jednego i drugiego. Mnie cała idea bardzo przypadła do gustu zaraz po przeczytaniu przepisu, dlatego zamówiłam w internetach kilogramowe torebki chia i babki płesznik. Było chyba nieco taniej i zużyłam już sporo, jako że w tym tygodniu będę piekła ten chleb po raz szósty. A ponieważ nie jem śniadań na słodko, w kolejnej wersji rozważam dodanie posiekanego koperku albo mieszanki w stylu ziół prowansalskich, a może nawet suszone pomidory...?




A teraz - do dzieła! Wszystkie sypkie składniki mieszamy w misce. Sporządzamy mieszankę wody z oliwą i miodem i dodajemy do suchych składników. Całość dokładnie mieszamy i wkładamy do keksówki (moja ma 24 cm długości) wyłożonej papierem do pieczenia. Wyrównujemy wierzch i odstawiamy, na dwie godziny, na noc, albo nawet dłużej, żeby całość zachowała kształt. Piekarnik rozgrzewamy do 175 stopni. Pieczemy 40 minut, a potem ostrożnie wyjmujemy chleb z foremki, odwracamy go "do góry dnem" i bez foremki, na kratce wyłożonej papierem, pieczemy przez kolejne 40 minut. Chleb jest gotowy, kiedy tak jak w przypadku drożdżowych wypieków, postukamy w spód i usłyszymy, jakby był pusty w środku. Kiedy wystygnie, przekładamy go do szczelnego pudełka i przechowujemy w chłodnym miejscu.







środa, 8 maja 2019

Royal baby... :)

Sympatycy brytyjskiej rodziny królewskiej z niecierpliwością oczekiwali pojawienia się na świecie potomka Meghan i Harry'ego. Ja tymczasem, jak zwykle o tej porze roku, niecierpliwie czekałam na baby Jersey Royal, czyli moje ulubione młode ziemniaki :) Poczciwe ziemniaki nie są najczęstszym gościem na naszym stole, ale wiosną regularnie wracam do domu z torebką tych malutkich pyszności. Można z nich wyczarować mnóstwo dobroci, a dzisiejsza sałatka to zdecydowanie top mojej listy. W towarzystwie jajek na twardo nadaje się na treściwą kolację, jest też niezłą opcją na przekąskę w pracy.








Sałatka z młodych ziemniaków z tuńczykiem  (na podstawie przepisu z książki Claudii Roden "The Food of Italy")

600 g młodych ziemniaków, ugotowanych
1 puszka tuńczyka z wody
2 łyżki kaparów
duża garść czarnych oliwek, posiekanych
4 ogórki konserwowe, posiekane
50 g anchois, odsączonych z oleju i drobno pokrojonych
duży pęczek dymki, pokrojonej w cienkie plasterki (białe i zielone części)
oliwa z oliwek (kilka łyżek)
sok z 1 cytryny
1 szczodra łyżeczka musztardy ziarnistej

Wszystkie składniki delikatnie mieszamy i skrapiamy oliwą, a potem dodajemy do smaku - sok z cytryny, musztardę, sól i pieprz. Odstawiamy na godzinę, choć to trudne, bo miałoby się ochotę pożreć od razu! Wiem, co mówię...






niedziela, 28 kwietnia 2019

Wild thing...

Wiosną trzeba regularnie wyprowadzać nasze dusze na spacer. Rano. I wieczorem. Trzeba przysiąść na ławeczce i po kociemu wystawić twarz do słońca. Trzeba się pogapić w horyzont i puścić wolno myśli, jak puchate chmury na jasnobłękitnym niebie.
Dobrze jest być uważnym i przyglądać się w spokoju zachwycającemu cyklowi wzrostu i rozkwitania. Trzeba się zgubić w lesie, przytulić do drzewa i poczuć harmonię i mądrość pulsujących soków.
Trzeba sobie ubrudzić dłonie. Domowe kąty wyglądają inaczej, kiedy wrócimy z przechadzki z całym naręczem wszelakiej zieleniny. A kiedy przypadkiem mijamy poletka dzikiego czosnku, ... :




Wiosenna zupa z dzikim czosnkiem  (na postawie przepisu z magazynu "Breathe")

50 g masła
3 spore ziemniaki, pokrojone w kostkę
2 średnie cebule, pokrojone w kostkę
1 l warzywnego albo drobiowego bulionu
200 g listków dzikiego czosnku, posiekanych
sól i pieprz
100 ml śmietanki kremówki (opcjonalnie)
oliwa z oliwek
podprażone posiekane migdały albo płatki migdałowe (opcjonalnie)

Zaczynamy od roztopienia masła w garnku. Potem dodajemy ziemniaki i cebulę, dobrze mieszamy i na małym ogniu dusimy około 10 minut, mieszając raz lub dwa. Następnie dolewamy bulion i dodajemy posiekany dziki czosnek. Zagotowujemy, a potem, na małym ogniu, już bez pokrywki gotujemy do momentu, kiedy ziemniaki będą miękkie (10-15 minut). Później blendujemy zupę na gładki krem i doprawiamy do smaku. Jeśli chcecie, można dodać kremówkę (ja pominęłam). Odrobina śmietanki i oliwa z oliwek przydadzą się na końcu, jeśli chcemy, żeby zupa miała "restauracyjny look". Przed podaniem możemy jeszcze posypać migdałami. Z tego przepisu ugotujemy 4-6 porcji. Prawdziwy wiosenny delikates! 





niedziela, 31 marca 2019

O cierpliwości. I nasz mały Curry House.

O cierpliwości

Należy dać rzeczom przestrzeń
na ich własny, cichy i niczym nie zmącony rozwój,
rozwój który wypływa głęboko z wnętrza

i nie przyspieszany,
ani nie spowalniany

wszystko donosi i we właściwym czasie
na świat wyda.

Dojrzewać musi, jak to drzewo,
które toczy swe soki i bez obaw stoi
wbrew wiosennym burzom,
bez lęku, że lato mogłoby nigdy nie nadejść.

Lato przyjdzie!

Ale tylko do cierpliwych.

Do tych, co żyją tak,
jakby przed nimi była wieczność.

Bez zmartwień, cicho i rozlegle.

Trzeba mieć cierpliwość
do tego, co w sercu nie rozwiązane.

I trzeba spróbować pokochać pytania,
jak zamknięte pokoje
i jak książki napisane
w obcym nam języku.

Bo chodzi o to, żeby przeżyć wszystko.

Kiedy się żyje pytaniami,
to może żyje się krok po kroku,
nie zauważając nawet,
jak pewnego dnia
odpowiedzi same
przekraczają próg naszego życia.


Rainer Maria Rilke
Tłumaczenie: Anna Choińska, Hellinger Team Polska


Okres naszego ogromnego zapotrzebowania na comfort food dobiega końca. Na horyzoncie już kuszący (i pachnący!) dziki czosnek i nowe pomysły na wiosenne dania, piękne talerze wypełnione po brzegi zieleniną i wszystkimi kolorami tęczy. Dziś jednak jeszcze chwilka w strefie kojącego jedzenia, w którym się absolutnie zakochaliśmy.
W mieście są niezliczone indyjskie knajpki, można pójść na kolację, można wybrać opcję dla leniwców i poprosić, żeby przywieźli, a potem rozkoszować się daniami w domowym zaciszu, ale niedawno odkryłam kuchnię i książki Nishy Katony. Nisha porzuciła karierę prawniczą na rzecz karmienia ludzkości fantastycznym indyjskim jedzeniem, a do tego napisała jeszcze kilka książek kucharskich, dzieląc się ze światem pilnie dotąd strzeżonymi przepisami swojej mamy.
Rzadko zdarza mi się podążać dokładnie za tym, co dyktuje przepis, ale tym razem, z ciekawości, zrobiłam wszystko tak, jak było podane. Dwa wspaniałe curry, butter chicken, czyli (niemalże) ekspresowy, klasyczny kurczak w kremowym, wspaniale skomponowanym sosie i jagnię ze śliwkami, z delikatną nutką anyżu, dla tych, którzy mają nieco więcej cierpliwości.
Do tego chlebki naan, najprostszy ryż basmati i domowa uczta gotowa! Próbuję teraz również innych dań z książek Nishy Katony, ale już mogę powiedzieć, że nieprędko wybierzemy się gdzieś na indyjską kolację. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, czym mogliśmy się rozkoszować w domu i bardzo Was namawiam do przetestowania tych przepisów! 


Butter chicken  (przepis z książki Nishy Katony "Mowgli Street Food")

5 łyżek oleju roślinnego
2 duże cebule, pokrojone w cienkie półplasterki
5 cm kawałek imbiru, starty
6 ząbków czosnku, zmiażdżonych
2 łyżeczki mielonego kuminu
2 łyżeczki mielonej kolendry
1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
1/2 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki kozieradki
1/2 łyżeczki kurkumy
1/4 łyżeczki mielonego chilli
2 łyżki puree pomidorowego
1 puszka pokrojonych pomidorów
5 łyżek greckiego jogurtu
2 łyżki przyprawy tandoori masala
1 kg filetu z piersi kurczaka, pokrojonego na spore kawałki
2 łyżeczki soli
1 łyżeczka cukru
80 g masła

Jeśli macie więcej czasu, to dzień wcześniej zasypcie kurczakowe kawałki przyprawą masala, dodajcie 2 łyżki oleju, dobrze wymieszajcie i niech sobie posiedzą w lodówce przez noc. Jeśli nie, zaczynamy od wymieszania kurczaka z masalą i olejem i odstawiamy na moment.
W większym garnku, na średnim płomieniu rozgrzewamy olej i dodajemy cebulę, czosnek i imbir. Smażymy około 10 minut, aż cebula będzie miękka i złotawa. Zmiejszamy płomień i dodajemy wszystkie przyprawy (kumin, kolendrę, kardamon, cynamon, kozieradkę, kurkumę, chilli), puree pomidorowe, pomidory z puszki i jogurt. Całość dobrze mieszamy i gotujemy 5 minut, a potem blendujemy na gładki sos i odstawiamy na chwilę.
Na suchej patelni, na średnim ogniu smażymy kawałki kurczaka, około 6 minut, ze wszystkich stron, aż się ładnie zarumienią. Kiedy kurczak jest obsmażony, dodajmy go do zblendowanego sosu. W zależności od preferencji, możemy teraz dodać do 500 ml wody (ja nie dodałam jej prawie wcale), aby uzyskać pożądaną konsystencję sosu. Dodajemy sól i cukier i na małym ogniu pod przykryciem gotujemy przez około 20 minut, do momentu, kiedy kurczak będzie gotowy. Finiszujemy dodając masło i mieszając, aż się całkowicie rozpuści.
Prościej już chyba się nie da ;) U mnie jest zabawa, bo mam tylko blender z dzbankiem, ale biorąc pod uwagę rezultat tej produkcji, nie buntuję się, że nieco więcej do zmywania. Myślę, że kurczak jest jeszcze lepszy, kiedy posiedzi w lodówce; ważne też, żeby pokroić go na spore kawałki, bo wtedy przy smażeniu brzegi mogą być złote i chrupiące, ale środek pozostanie rozkosznie soczysty. I jeszcze - ponieważ w tygodniu trochę brakuje czasu na gotowanie, polecam sporządzenie podwójnej porcji. Miło mieć coś pysznego w lodówce, a poza tym - znika błyskawicznie!






Curry z jagnięciny ze śliwkami i anyżem  (przepis z książki Nishy Katony "The Spice Tree")

4 i 1/4 łyżki oleju roślinnego
2 duże cebule, posiekane w średnią kostkę
5 cm kawałek imbiru, starty
6 ząbków czosnku, zmiażdżonych
2 łyżki przyprawy garam masala
1 i 1/2 łyżki mielonego kuminu
1 łyżeczka mielonego anyżu
1/2 łyżeczki kurkumy
1/2 łyżeczki chilli w proszku
800 g jagnięcej karkówki, pokrojonej w średnią kostkę
1 puszka pokrojonych pomidorów
250 g suszonych śliwek
350 ml wody
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka cukru

Zaczynamy od rozgrzania oleju, na średnim ogniu i dodajemy cebulę, czosnek i imbir. Smażymy, do momentu, kiedy cebula będzie miękka, jakieś 10 minut. Dodamy przyprawy (masalę, kumin, anyż, kurkumę, chilli) i podsmażamy minutę. Potem dokładamy kawałki jagnięciny i podsmażamy, aż dobrze się pokryją przyprawami i zaczną się robić brązowe.
Kolejno dodajemy do garnka pomidory, wodę, śliwki, cukier i sól. Zagotowujemy całość, a potem, na małym ogniu pod przykryciem gotujemy około 2 godzin, aż mięso będzie miękkie. Można dodać trochę wody, jeśli sos będzie zbyt gęsty.
Niech Was nie zraża łyżeczka anyżu, jeśli za nim nie przepadacie, nie jest w tym daniu bardzo wyczuwalny, ale zdecydowanie przyczynia się do pełnego smaku całości! To curry wymaga nieco więcej cierpliwości, niż poprzedni przepis, jak również dobrej jakości mięsa, ale zdecydowanie warto go sporządzić! Wysiłki zostaną nagrodzone - obiecuję!






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...