-->

cover

piątek, 29 listopada 2019

O ciemności i ciszy. I dynia.

Zbuntowałam się, kiedy tuż po Wszystkich Świętych w sklepach pojawiły się świąteczne ozdoby. Ba, w niektórych oknach rozbłysły choinki! Ludzie, przecież to listopad. To zakupowe szaleństwo, natrętne reklamy i presja pt. MUSISZ to mieć, wszystko psują. Kiedy tylko pozbędziemy się choinek, zaczną tu sprzedawać czekoladowe zające wielkanocne, bo przecież trzeba się już przygotowywać! Pytanie - do czego...? Czy są jeszcze jakieś pory roku w ogóle? I PRAWDZIWE święta? Czy jest jakiś szczególny czas, jakieś wyczekane dni, których uroku nie mierzy się ilością zakupów i szaloną konsumpcją WSZYSTKIEGO?
Zbuntowałam się, bo jesień jest jedyna w swoim rodzaju. I chcę, żeby trwała jak najdłużej, w całej swojej niezwykłości, bez żadnych świątecznych dzwonków w tle. Jesień to nie jest pora roku, to jest w pewnym sensie pora duszy. Pora odpoczynku po owocowaniu, pora refleksji, kiedy z drzew sfruwają stada liści, lekkich jak piórka i pięknych. Jesień to jest kolor, chyba najpiękniejszy, jaki znam, bo to przecież cała paleta. Od czerni do błękitu, od czerwieni przez brązy do złota, kończąc na szarościami i srebrze pajęczych sieci, które magicznie połyskują wczesnym ranem.







Kiedyś pory roku wyznaczały ludziom życiowy rytm. Zasiewy, zbiory, gromadzenie zapasów i przygotowywanie domostwa na przybycie zimy. Zatrzymanie się w codziennym biegu. Ten czas późnej jesieni to pora na ukochanie domu, na wyciszenie, uspokojenie, na podsumowania tego, co się wydarzyło. Teraz najlepiej smakuje ziołowa herbata posłodzona miodem. Właśnie teraz trzeba się zanurzyć w siebie i bardzo uważnie słuchać.
Czy usłyszymy...? I co usłyszymy? To tak naprawdę zależy od nas. Bo do tego słuchania trzeba się przygotować. I odciąć od tego, co nam przeszkadza, co nas rozprasza i powoduje, że gubimy kierunek. Potrzebujemy spokoju. Potrzebujemy ciemności i ciszy.
Kilka dni temu późnym wieczorem patrzyłam w niebo. Starałam się skupić na moim oddechu i patrzyłam na gwiazdy, błyszczące daleko jak drobinki potłuczonego szkła. Stojąc tak z zadartą głową poczułam się mała... Chwilę później uświadomiłam sobie, że czuję się również bezpieczna. Obejmowała mnie ciemność, która mimo chłodu była jak ciepły, gruby koc. Moje myśli zwolniły. Przestałam się zastanawiać, co w pracy, co kupić na kolację, czy odpisałam, czy oddzwoniłam... Była tylko ta ciemność i ja. Czytałam ostatnio, że sztuczne światło wieczorem i nocą źle na nas wpływa. Była cała lista potencjalnych schorzeń, które możemy otrzymać w bonusie, jak również problemy ze snem. Stwierdzono, że kiedy nie spędzamy wystarczająco dużo czasu w ciemności, nasze organizmy nie wytwarzają odpowiedniej ilości melatoniny, która odpowiada za nasz dobry sen i wpływa na gospodarkę hormonalną. Ciemność jest zatem naszym sprzymierzeńcem, nawet jeśli od wieków wypełniamy ją potworami, duchami i innymi siłami nieczystymi. Ciemność może otulić i ukołysać, tylko... trzeba zgasić światło. 





Potrzebujemy również ciszy. Wydaje się łatwe, ale jeśli się głębiej zastanowić, nawet jeśli nadmiar hałasu nam przeszkadza, to większość z nas ucieka przed ciszą. Podświadomie jej unikamy. Czujemy się nieswojo, kiedy jest cicho. Chcemy, żeby ciągle coś się działo, chcemy muzyki i koniecznie musimy wiedzieć, co się dzieje na drugim końcu świata. Nawet, jeśli nie mamy pojęcia, gdzie to właściwie jest. A ponieważ tak bardzo brakuje nam ciszy, to nie wiemy nawet, co tak naprawdę dzieje się gdzieś głęboko w nas samych. Cisza podobnie jak ciemność, ma ogromne znaczenie i moc, z której możemy czerpać.
Czym jest cisza? Na takie między innymi pytanie stara się w swojej książce "Cisza" odpowiedzieć Erling Kagge, norweski filozof i podróżnik, zdobywca Mount Everest i  pierwszy człowiek, który samotnie doszedł na biegun południowy. Autor pyta również, w jaki sposób można ciszę odnaleźć i zastanawia się dlaczego w naszych czasach cisza jest taka ważna. Nie będę szczegółowo streszczać tej książki, podzielę się z Wami tylko dwoma fragmentami, które bardzo lubię (w moim wolnym tłumaczeniu). "Dopiero, kiedy nareszcie zrozumiałem, jak bardzo potrzebuję ciszy, mogłem zacząć jej szukać. I gdzieś głęboko, poza kakofonią myśli i hałasem samochodów, poza dźwiękami muzyki, iPhona, pługów śnieżnych, ona na mnie czeka. Cisza.". "Wierzę, że każdy z nas może odnaleźć ciszę w sobie. Ona tam jest, zawsze. Nawet, jeśli otacza nas nieustanny hałas. Możesz znaleźć swoją ciszę w głębi oceanu, albo tuż pod powierzchnią pomarszczonych fal. Możesz ją znaleźć stojąc pod prysznicem, patrząc w ogień, pływając w leśnym jeziorze albo kiedy spacerujesz po łące. Wszystko to może być również doświadczeniem ogromnego spokoju.".
Cisza nie musi być... cicha. Moja własna to między innymi szum fal i dźwięk migawki. Poszukiwanie ciszy, o którym opowiada Kagge, to nie zaszycie się w buddyjskiej światyni, ale przede wszystkim decyzja, że potrzebujemy przestrzeni, która nas ukoi i pozwoli odpocząć. To będzie miejsce, w którym usłyszmy własne myśli i własny głos. Miejsce na zadawanie pytań i na szczere odpowiedzi. Być w ciszy, to stanąć twarzą w twarz ze sobą. Może być trudno. Może być pięknie. 




Pieczona dynia z soczewicą i gorgonzolą  (na podstawie przepisu z książki Yotama Ottolenghi "Simple")

1 kg dyni, nieobranej (ale bez pestek), pokrojonej w grubsze plasterki
2-3 czerwone cebule, pokrojone w ćwiartki, a potem jeszcze na pół
3 łyżki oliwy
100 g zielonej soczewicy
skórka i sok z 1 cytryny
1 ząbek czosnku, zmiażdżony
mała garść mięty, posiekanej
mała garść pietruszki, posiekanej
120 g gorgonzoli, pokruszonej grubo

Nagrzewamy piekarnik do 220 stopni. Dynię i cebulę w dużej misce mieszamy z 2 łyżkami oliwy, oprószamy solą (3/4 łyżeczki) i świeżo zmielonym pieprzem. Potem kawałki dyni i cebuli układamy na blasze wyłożonej papierem. Pieczemy około pół godziny, albo nieco dłużej, aż warzywa będą miękkie i złotawe.
Kiedy dynia jest w piekarniku, przygotowujemy soczewicę. Średniej wielkości garnek wypełniamy wodą do połowy, zagotowujemy i dodajemy soczewicę. Na średnim ogniu gotujemy soczewicę, jakieś 15 minut, aż będzie miękka. Odcedzamy soczewicę i pozwalamy ostygnąć w misce. Potem dodajemy do niej 1 łyżkę oliwy, skórkę otartą z cytryny, 2 (lub więcej, do smaku) łyżki soku z cytryny, czosnek, miętę i pietruszkę. Mieszamy i solimy do smaku.
Kiedy dynia jest już upieczona, podajemy ją z soczewicą i pokruszoną gorgonzolą. Można jeszcze skropić całość odrobiną oliwy z oliwek. Proporcja dla 4 osób. Kocham soczewicę, a do tego połączenie dyniowej słodyczy z pikantną gorgonzolą jest wspaniałe. I cudnie wygląda na talerzu!







wtorek, 26 listopada 2019

O Dziadkach. I najlepsza zupa tej jesieni.

Zanurzyłam się w tej jesieni na dobre. Zamotałam w to, co ciepłe i miękkie. Zaparzyłam mnóstwo herbaty, a wciąż szukam kolejnych aromatycznych mieszanek. Dobrze być w domu i z przytulnego gniazdka słuchać wichury za oknem i patrzeć na spływające po szybach ogromne deszczowe łzy. Jednak nie kończy się na ucieczce przed złą pogodą, bo jak niedawno słyszałam, nie ma takiej, są tylko źle ubrani ludzie. Ponieważ niektórzy mają różne cuda zainstalowane w telefonach, wiem, że za nami tysiące kroków, pod zachmurzonym niebem, pod wiatr, w deszczu. Dużo było okazji do rozmów, jak to zwykle bywa, o wszystkim i o niczym, o wielkich sprawach i małych rzeczach. O ważnych ludziach, wspomnieniach i  sentymentalnych przedmiotach.






Jesteśmy oboje z Nickiem prawdziwymi szczęściarzami, bo los podarował nam fantastycznych Dziadków. Bardzo często o nich rozmawiamy, wracamy do różnych wspomnień, które są z nimi związane. Dziadków Nicka już z nami nie ma. Żałuję, że nie mogłam ich poznać. Z dużego biało-czarnego zdjęcia w ramce patrzy na nas świeżo poślubiona, uśmiechnięta para. Catherine i Douglas. Mieszkali w Durham, pracowali w aptece. Mój chłopak spędzał z nimi każde wakacje, ferie, dłuższy weekend. Zwykle jeździł tam pociągiem, a czasami Dziadkowie przyjeżdżali po niego do Edynburga. I zawsze go maksymalnie rozpieszczali ;) Dziadek Nicka lubił podróżować po Niemczech, więc wyjeżdżali z Babcią na rejsy po Renie. Z jednego z takich wyjazdów przywieźli niedużą replikę katedry z Kolonii. Ta mała katedra to jedyna rzecz, która została Nickowi z domu Dziadków. Teraz jest częścią naszego. Jest jeszcze ukryty bonus - pozytywka, którą uwielbiam! I malutki schowek ;)




Ja sama nie musiałam spędzać dwóch godzin w pociągu, żeby zobaczyć się z Dziadkami. Kiedy byłam mała, mieszkaliśmy w jednym domu. Babcia Halina opiekowała się mną, zanim poszłam do szkoły. Wcześniej odeszła z pracy w księgowości, żeby zająć się swoją pierwszą wnuczką. Dziadkowie zabierali mnie na wakacje. Babcia kiedyś wspominała, że niektórzy brali mnie za ich dziecko ;) Babcia szykowała mi wspaniałe śniadania i "podobiadki" i parzyła rumiankową herbatę. Zabierała mnie do lasu na fantastyczne spacery. A przede wszystkim, Babcia mi bardzo dużo czytała. I kiedy poszłam do zerówki, szczerbata, z kucykami i ortalionowym workiem na kapcie, sama już potrafiłam czytać.
A Dziadek Wiesiek był taksówkarzem. Białego poloneza z numerem 19 znało mnóstwo ludzi z naszej miejscowości. Dziadek nie miał nigdy aż tyle anielskiej cierpliwości, co Babcia, ale podobnie jak ona, do dzisiaj wspiera mnie pod każdym względem. Grzana kiełbasa, wiadomo, z Dziadkiem. Chciałabym mieć tyle pogody ducha i takie jasne, dobre oczy, jak mój Dziadek. Przedmiot z domu Dziadków...? Parę ładnych lat temu, Babcia chciała mnie zmotywować do jakiegoś egzaminu, i obiecała mi swoją książkę kucharską. Egzamin był już dawno za mną, kiedy pijąc z Dziadkami herbatkę dowiedziałam się, że książkę zgarnęła moja młodsza siostra. Bo Babci umknęło... :)




Pewne przedmioty mają dla nas ogromną wartość sentymentalną, ale naturalnie nie chodzi tutaj o rzeczy materialne. Mamy szczęście, bo nasi Dziadkowie byli / są blisko i kochali nas takimi, jakimi jesteśmy. Kochali za nic. I zawsze chcieli dla nas jak najlepiej. W ubiegłym roku Nick poznał moich Dziadków. Odwiedziliśmy ich, było ciasto, herbatka, Dziadek nasmażył swoich niezrównanych kotletów. Właśnie tak przyjęli Mikołaja (tak go nazywa Babcia), po swojemu, ciepło i serdecznie. Już się nie możemy doczekać kolejnego spotkania. I wiem, że oni też :)




Zupa paprykowo - pomidorowa z nutką Północnej Afryki  (na podstawie przepisu z książki Sarah Britton "Naturally Nourished")

3 łyżki oleju
3 cebule, posiekane drobno
4 ząbki czosnku, zmiażdżone
2 łyżeczki mielonego kuminu
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżka mielonego imbiru
1 łyżka harissy
4 duże czerwone papryki, pokrojone na nieduże kawałki
1,7 l warzywnego bulionu
1 puszka pomidorów
garść suszonych pomidorów z oliwy, posiekanych
1 puszka ciecierzycy
sól

Rozgrzewamy w garnku olej i smażymy cebulę, aż będzie miękka i złota. Potem dodajemy czosnek i wszystkie przyprawy podsmażamy na małym ogniu około 3 minut. Kolejno dodajemy paprykę, podsmażamy chwilę, a potem wlewamy do garnka trochę bulionu (tyle, aby przykryć paprykę) i na średnim ogniu pod przykryciem gotujemy około 15 minut, aż papryka będzie miękka. Teraz pora na dodanie pomidorów, z puszki i suszonych, i reszty bulionu. Całość zagotowujemy, a potem na małym ogniu pod przykryciem gotujemy około 25 minut. Odstawiamy zupę, żeby nieco wystygła, a potem blendujemy. Nie musi być dokładnie. Na koniec doprawiamy solą i dokładamy odsączoną ciecierzycę. Możemy podać z płatkami migdałowymi, jeśli są pod ręką, i z odrobiną jogurtu. Albo bez żadnych dodatków. Przepis na 4-6 porcji. Piękny kolor i wspaniały smak, zdecydowanie nasza zupa tej jesieni :)



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...