-->

cover

piątek, 20 października 2017

Idź swoją drogą. I curry ugotuj! Z dynią.

Deszcz kołysze mnie do snu. Otworzyłam okno, chociaż chłodno i słucham, jak tysiące jesiennych łez spadają na parapet. Piękna jest ta deszczowa wieczorna pieśń. Można się zasłuchać, zamyślić i zapomnieć o świecie, który zwykle pędzi na łeb, na szyję... Zapaliłam wszystkie świece, które znalazłam w domu, a obok nich, w nastrojowym świetle stoi sobie okazała dynia. Taka moja kwintesencja jesieni. Dużo ciepłego światła i pełnia od Matki Natury, zachęta do działania, powołanie do tworzenia. Oczywiście, jest już plan na dynię. Słodki. Pikantny. Kremowy i łagodny. Wszystko w swoim czasie.
Miałam dziś dobrą, piękną rozmowę z serdeczną znajomą. Taką moją bratnią duszą, której nie trzeba nic tłumaczyć... Każda z nas ma swoje pasje, z których chciałaby uczynić sposób na życie. Rozmawiamy, kiedy tylko możemy, wspieramy się nawzajem. Czasem dajemy sobie przysłowiowego kopa, a innym razem te nasze pogawędki są jak mamine głaskanie po głowie. Dziś było o tym, że tracimy za dużo czasu.




Na nic. Na natłok informacji, w których gąszczu można się zgubić. Na życie w hałasie, który zagłusza nasz wewnętrzny głos i który powoduje, że zatraca się gdzieś nasza własna ścieżka. Jest dużo, jest szybko, jest głośno.... Każdy dzień jak szybko znikający slajd. Kolorowy, ale bez znaczenia. Nie nasz. Tracimy czas, bo pozwalamy się nieść jakiejś obłędnej fali, która wcale nie jest nam przyjazna. Za mało słuchamy siebie. Wciąż się do kogoś porównujemy. I ciągle nam się wydaje, że jeszcze nie, że nie jesteśmy gotowe, że to nie ten moment, żeby zacząć żyć po swojemu.





Tylko, że... To jest właśnie ten moment. Tu i teraz. Innego nie będzie. I nawet nie wiesz, ile wschodów i zachodów słońca jeszcze przed Tobą. Dlatego uczymy się z całych sił, co robić. Jaką wybrać drogę. Uczymy się akceptacji i szacunku dla nas samych. Uczymy się wytyczania granic. Dajemy sobie przyzwolenie na samorealizację, na pójście własną drogą bez względu na to, co ktoś o tym powie. Trudno jest wysiąść z rozpędzonego pociągu. Trudno jest siedzieć w ciszy i mierzyć się z własnymi emocjami.
Trudno jest usłyszeć własny głos i uwierzyć, że nas dobrze poprowadzi. Dlatego rozmawiamy. O tym, co na obiad. I o rzeczach wyższych. O widokach ze spaceru. O książkach. O tym, że maleńkie rzeczy są ważne, że trzeba palić świece. Pić wino. Nakrywać pięknie do stołu dla tych, na których czekamy z niecierpliwością. I trzeba pisać piórem... I zawsze mieć turkusowy atrament, na listy do tych, co najważniejsi. Trzeba zacząć pisać książkę. I na pocztę trzeba, koniecznie, żeby wysłać "zdjęcia jedzenia", do kogoś, kto ma w temacie dużo do powiedzenia. Zdjęcia gotowe, leżą sobie cichutko od dwóch tygodni. No właśnie... Tylko czy one się nadają w ogóle...? Nadają się. I my się nadajemy, absolutnie, do wszystkiego, co nam się śni. 




Tajskie curry z dynią, kurczakiem i fasolką szparagową  (na podstawie przepisu Diany Henry)

2 łyżki oleju
1 duża cebula, pokrojona w cienkie półplasterki
4 ząbki czosnku, zmiażdżone
2,5 cm kawałek imbiru, starty
1 papryczka chilli, wypestkowana, posiekana drobno
2 łyżki tajskiej czerwonej pasty curry
500 g dyni (waga po obraniu), pokrojonej w kostkę
800 g piersi z kurczaka, pokrojonej w kostkę
2 puszki mleka kokosowego
1 łyżka brązowego cukru
1 łyżka sosu rybnego
300 g zielonej fasolki szparagowej, strączki przekrojone na pół
sok z 1 cytryny
posiekana natka kolendry

Na niedużym ogniu rozgrzewamy olej i podsmażamy w garnku cebulę, czosnek, imbir i chilli, aż cebula będzie szklista i miękka. Dodajemy pastę curry i mieszając, podsmażamy minutę. Dokładamy kurczaka i dynię, gotujemy około dwóch minut, a potem wlewamy mleko kokosowe. Kiedy całość zacznie wrzeć, zmniejszamy płomień, dodajemy cukier, sos rybny i doprawiamy do smaku. Potem na małym ogniu gotujemy pod przykryciem około 30 minut, aż dynia będzie miękka. Na koniec dodajemy fasolkę i gotujemy około 5 minut, żeby była przyjemnie chrupiąca. Doprawiamy do smaku sokiem z cytryny. I dodajemy posiekaną kolendrę.

Kuchenni puryści pewnie się oburzą, bo pominęłam trawę cytrynową. Była to jedyna rzecz, której mi w kuchni brakowało, ale czerwona pasta curry jest tak aromatyczna, że danie obejdzie się bez jednego kawałka trawy! Zastąpiłam też limonkę cytryną, bo akurat była pod ręką. I jeszcze, w ramach kompletnej herezji podałam curry z kaszą. Nie bardzo po tajsku, ale rewelacja :)
Wspaniałe jest to curry, gęste i kremowe. Jest dość pikantne i jeśli nie lubicie ostrych potraw, dodajcie mniej pasty curry. Polecam również ugotować je dzień przed podaniem, bo przyjemnie gęstnieje i nutka chilli jest nieco łagodniejsza. Z podanych proporcji nakarmicie sześć osób.



6 komentarzy:

  1. To musi być pyszne! No i ten tekst! Czytając odkrywam ile tracimy poprzez ciągły pośpiech. A właściwie dokąd nam tam spieszno? Pomyślmy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, czasami trzeba się zatrzymać. Oddychać. I gotować :)

      Usuń
  2. Uwielbiam Twoje teksty, Twooje gotowanie, Twoją pasję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudowny tekst, te zdjęcia i to podsumowanie!. Biorę dla siebie na teraz, doskonale pasuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się bardzo, że moja twórczość się podoba! Dziękuję i ściskam serdecznie!

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...