-->

cover

sobota, 26 grudnia 2015

Nie ma jak święta :)

Nie ma jak święta, kiedy w domu każdy (no, prawie) kąt wypucowany, w lodówce mnóstwo smakowitości, a kolorowe puszki pełne ciasteczek. Zabrakło nam w tym roku magicznego krajobrazu w bieli, ale przynajmniej nie trzeba latać z łopatą i odśnieżać przydomowych ścieżek ;) Można za to ułożyć się wygodnie na kanapie, czytać książki od Aniołka (byłam grzeczna i dostałam aż cztery!), wyjadać makowiec i pasztet Mamy i cieszyć się świętym spokojem :) W przeddzień Wigilii, w piękny słoneczny poranek ubierałam choinkę nucąc sobie pastorałki. Wokół drzewka było mnóstwo pudełek ze świątecznymi ozdobami, które po kolei wieszałam na pachnących zielonych gałązkach. Sporo było nowych, bo każdego roku pojawiają się śliczności, którym trudno się oprzeć, ale wciąż mamy ozdoby z naszego poprzedniego domu, są też bombki, które wcześniej wieszali na choince moi Dziadkowie. Dużo jest wspomnień, kiedy po kolei wyjmuje się te wszystkie kolorowe cacka. Przypomniały mi się jedne święta, w Wilkowicach, kiedy pewna młoda dama obdarowała Dziadka własnoręcznie sporządzonym szalikiem. Długość - chyba ze dwa metry... Kolor - cóż, Pantone się chowa ;) Jednym słowem, wszystkie kolory tęczy. Dzisiaj taki unikatowy szal byłby zapewne ulubionym dodatkiem niejednego hipstera, tyczasem wtedy, cóż, Dziadek zakładał go przeważnie... idąc za dom, żeby nakarmić króliki :)




Wieczerza wiglijna upłyneła nam spokojnie i szczęśliwie, a potem poszliśmy na Pasterkę i trudno opisać wzruszenie, które ogarnia ludzi, kiedy w kościele na słowa "Gloria in excelsis Deo!" nagle zapalają się światła. Niby co roku tak samo, ale ta wigilijna noc ma w sobie naprawdę ogromną magię, która wyzwala w nas mnóstwo pozytywnych uczuć i przypomina, że w gruncie rzeczy wszyscy pragniemy dobra i poszukujemy światła...




Wszystkie świąteczne choinki są piękne. Ustrojone, rozświetlone drzewka to radość w czystej postaci, ale ja chyba najbardziej lubię choinki, które wyciągają ramiona ku niebu i cieszą się słońcem i wiatrem :) Nie brakuje ich w naszej okolicy, więc w dzisiejszym poście mały festiwal "wolnych" choinek :)




Mam nadzieję, że świętujecie w zdrowiu i szczęśliwości. Życzę Wam wszystkim mnóstwa radości! Niech ten świąteczny czas będzie wyjątkowy, niech budzi w nas dobro i otwiera nas na innych ludzi...




środa, 23 grudnia 2015

Świąteczna pocztówka z Bielska i smakołyków kilka...

Planowałam grudzień pełen spokoju, refleksji i świątecznych przygotowań. Oczekiwanie na święta miało mi upłynąć na czytaniu, porządkach w domu i, naturalnie, na przygotowywaniu pyszności. Tymczasem, gdyby nie dopadło mnie przeziębienie, to chyba nawet nie zdążyłabym upiec zapowiadanych w ostatnim poście angielskich babeczek mince pies... Najęłam się w pewnej restauracji jako pomoc kuchenna i właściwie prawie nie było mnie w domu. Szare poranki, jeden za drugim, tylko migały mi szybko zza okien autobusu, a do domu wracałam późnym wieczorem, tak zmęczona, że właściwie nie miałam już ochoty na nic. Już się chyba powinnam przyzwyczaić do faktu, że mój żywot pełen jest przygód i wyzwań, ale nie spodziewałam się zupełnie, że szef kuchni po tygodniu naszej wspólnej pracy odejdzie z restauracji... Tym oto sposobem stanełam przed wyzwaniem ugotowania drugiego w moim życiu barszczu, który miał być, oczywiście, pyszny i z rozmachem, na, bagatela, 50 litrów :) To właściwie tylko wierzchołek góry lodowej, która przede mną w tym gastronomicznym przybytku wyrosła... Poradziłam sobie, może kiedyś opowiem o tym bardziej szczegółowo. Przede mną niewątpliwie wzmożone studia nad kuchnią polską ;) Całe to restauracyjne zamieszanie zupełnie mnie odciągnęło od przedświątecznych planów i spowodowało, że wszystko działo się jakby obok mnie. Udało mi się w pośpiechu kupić prezenty gwiazdkowe (mam nadzieję, że jednak trafione!), a z magicznej atmosfery oczekiwania zostało mi podziwianie rozświetlonego Bielska, kiedy wychodziłam po pracy na autobus. Kiedyś już tutaj pisałam, że kocham świąteczne światełka i oglądanie przystrojonego miasta zawsze sprawia mi ogromną przyjemność. Oto moje ulubione punkty spacerowe:














Jeśli zajrzeliście do mojego poprzedniego  posta, na pewno przeczytaliście przepis na nadzienie do mince pies, czyli babeczek, którymi Anglicy zajadają się na Boże Narodzenie. Upodobanie tych słodkości udzieliło się i mnie, dlatego w tym roku również u nas w domu takie pyszności zagoszczą. Wyglądają bardzo efektownie, smakują doskonale i nadają się też na świąteczny upominek :) To chyba wystarczająca rekomendacja, żeby upiec mince pies :)


Mince pies

Nadzienie:
Trzeba je przygotować odpowiednio wcześniej, przepis tu

Kruche ciasto:
300 g mąki
150 g zimnego masła
1 duże jajko
2 kopiaste łyżki cukru pudru
szczypta soli

Przygotowujemy kruche ciasto, rozcieramy mąkę z kawałkami masła, dodajemy cukier puder, jajko i sól i staramy sie jak najszybciej uformować z ciasta gładką kulę. Owijamy ją folią i wkładamy do lodówki na godzinę, albo nawet na całą noc. Potem rozwałkowujemy ciasto na grubość monety. Nie może być zbyt cienkie, ze względu na nadzienie. Przygotowujemy muffinową foremkę 12-dołkową, smarujemy delikatnie masłem. Z ciasta wycinamy kółka (w takim formacie, żeby dało się wyłożyć spód i boki muffinowych dołków). Wykładamy dołki ciastem, formując spody babeczek. Potem nakładamy do nich nadzienie, a później, z pozostałego ciasta wycinamy kształt do przykrycia babeczki, wedle upodobań. Mnie się bardzo podobają "gwiazdkowe", ale tradycyjne mince pies są w całości zakryte płatkiem kruchego ciasta, który nierzadko jest jeszcze ozdobiony jakimś świątecznym ornamentem. Piekarnik nagrzewamy do 170-180 stopni i pieczemy babeczki około 30 minut, do momentu kiedy staną się lekko złotawe. Studzimy i rozkoszujemy się smakiem świąt :) Z podanego przeze mnie przepisu na nadzienie sporządzimy co najmniej dwa razy tyle babeczek, ale ilość kruchego ciasta wystarczy na 12-16 mince pies.










Mam dla Was jeszcze cztery przepisy na świąteczne dobroci. Nie wszystkie niestety zdążyłam sfotografować. Postaram się z czasem uzupełnić zdjęcia, a teraz zapraszam jeszcze na:


Owsiane ciasteczka z suszonymi śliwkami - dla Rudolfa  (przepis podstawowy tu)

120 g masła
140 g brązowego cukru
1 duże jajko
100 g mąki
1/2 łyżeczki sody
3/4 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki soli
120 g płatków owsianych (nie błyskawicznych!)
120 g suszonych śliwek, pokrojonych na małe kawałeczki

Masło z cukrem i jajkiem miksujemy na gładką masę. W innym naczyniu mieszamy mąkę, sodę, cynamon i sól. Mączną mieszankę dodajemy do zmiksowanego masła, mieszamy, aż powstanie nam ciasto i dodajemy płatki owsiane i kawałeczki suszonych śliwek (po pokrojeniu śliwek oprószam je delikatnie mąką, żeby się nie posklejały). Następnie przykrywamy misę z ciastem folią i wkładamy do lodówki na jakieś 15-20 minut. Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni, blachy do pieczenia wykładamy papierem. Nabieramy łyżką  równe porcje ciasta, formujemy kulki, układamy je na blasze i delikatnie spłaszczamy. Musimy pamiętać o zachowaniu sporej odległości, bo ciastka się "rozlewają". Pieczemy je 10-12 minut, aż brzegi będą złote, a środki wciąż wygladają na lekko niedopieczone. Studzimy je 5 minut na blasze, a potem zdejmujemy i pozwalamy całkowicie ostygnąć. To bardzo aromatyczne, mięciutkie ciasteczka, wymarzone na śniadanie, albo na niespodziankę dla renifera świętego Mikołaja ;) Jeśli nabieramy porcje ciasta dużą łyżką, to wyjdzie nam około 20 ciastek.




Śledzie z majerankiem i czosnkiem  (przepis z książki Małgorzaty Caprari "Śledzie. 200 najlepszych przepisów kuchni polskiej i światowej)

1 kg solonych filetów śledziowych
15 ząbków czosnku, pokrojonych w grubsze plasterki
kilka łyżek suszonego majeranku
sok z cytryny
oliwa lub dobry olej, np, rzepakowy z pierwszego tłoczenia

Zaczynamy od wymoczenia śledzi w wodzie. Potem osuszamy je, obficie skrapiamy sokiem z cytryny i odstawiamy na pół godziny. Filety kroimy na kawałki i układamy w słoiku, przekładając porcje śledzia czosnkiem i posypując obficie majerankiem. Zalewamy całość oliwą (śledzie muszą być dokładnie przykryte) i wstawiamy do lodówki, na przynajmniej dwa dni. Jako wielbicielka śledzi zawsze szukam nowych smaków. Najlepiej sprawdza się właściwie prostota, czyli kilka dobrze dobranych składników, tak jak w przypadku ubiegłorocznych ekspresowych matjasów z dymką i żurawiną. Śledzie z majerankiem potrzebują co prawda nieco więcej czasu, ale smakują bardziej "po polsku" i doskonale pasują na świąteczny stół, podobnie jak bardziej wykwintne śledzie w winie, na które przepis również wynalazłam u Małgorzaty Caprari:


Śledzie po hrabiowsku w białym winie

8 solonych filetów śledziowych
200 ml białego wytrawnego wina
5 ziaren pieprzu
5 ziaren ziela anigielskiego
4 goździki
szczypta mielonego imbiru
szczypta mielonego kardamonu
1 łyżka cukru
1 średnia cebula, drobno pokrojona
1 por, tylko jasna część, drobno pokrojona
100 ml oleju
sok i cienko skrojona skórka z 1/2 cytryny
czerwony pieprz (do podania)

Wymoczone i osuszone filety kroimy na porcje. Wino zagotowujemy z przyprawami, cukrem i skórką cytrynową. Studzimy pod przykryciem, a potem cedzimy i mieszamy z sokiem z cytryny i olejem. W słoiku układamy warstwami cebulę wymieszaną z porem i śledzie. Na wierzchu powinna być warstwa cebuli z porem. Zalewamy całość winną marynatą i wkładamy do lodówki na przynajmniej dwa dni. Te śledzie dobrze smakują i ładnie wyglądają, kiedy przy podawaniu oprószymy je czerwonym pieprzem.




Wigilijny pasztet grzybowy
 (na podstawie przepisu z magazynu Moje Gotowanie 12/2015)

100 g suszonych grzybów, najlepiej mieszanych
szklanka bułki tartej
1 i 1/2 szklanki śmietanki 30%
4 cebule, drobno posiekane
3 ząbki czosnku, drobno posiekane
łyżka smalcu (można zastąpić masłem)
1/4 (lub więcej, zależnie od upodobań) łyżeczki: suszonego majeranku, bazylii, ziela angielskiego mielonego, gałki muszkatołowej, imbiru, mielonego kminku
4 jajka
sól, pieprz
masło i bułka tarta do foremek
garść drobno posiekanych orzechów włoskich

Opłukane grzyby zalewamy niewielką ilością wody i zostawiamy na noc, a potem gotujemy do miękkości. Ostudzone grzyby bardzo drobno siekamy albo blendujemy. Cebulę i czosnek szklimy na smalcu/maśle. Cebulę i grzyby łączymy w większej misce, dodajemy śmietankę, bułkę tartą i jajka. Całość dokładnie mieszamy i przyprawiamy, do smaku dodajemy też sól i pieprz. Foremkę (upiekłam ten pasztet w dwóch małych keksówkach, 23 cm długości) smarujemy masłem i wysypujemy bułką tartą. Pasztetową masę przekładamy do formy, wygładzamy wierzch i posypujemy posiekanymi orzechami. Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez około 50 minut. Można taki pasztet pałaszować na ciepło lub na zimno. Pyszności!









poniedziałek, 30 listopada 2015

Święta na horyzoncie... :)

Jutro grudzień :) Wczoraj zapaliliśmy w domu pierwszą adwentową świecę i oto zaczyna się czas radosnego oczekiwania na Boże Narodzenie. Co prawda aura nieco kaprysi, a wichura to już zdecydowanie przesadza, ale tak czy owak, siadamy z Mamą i planujemy świąteczne przysmaki, jak również (tu już z moim mniejszym entuzjazmem, cóż...) program przedświątecznych porządków. Bo rzeczywiście, żeby przyszły radość i światło, trzeba najpierw posprzątać zakamarki, wymieść kurz i wyrzucić, co niepotrzebne. Z tymi porządkami, to właściwie w życiu działa tak samo, jeśli chcemy zmian, jeśli czekamy na nowe, musimy się rozprawić z tym, co nas w tej chwili uwiera, co nam przeszkadza. Musimy to posłać na emocjonalny śmietnik i zdecydować, że to już nie nasza historia...
Zanim nadejdą święta, przed nami zimowe wieczory z szukaniem nowych przepisów, z pieczeniem pierniczków i pisaniem świątecznych kartek (jakoś nie mam serca to sms-owych życzeń...). Będziemy też wysyłać małe prezenty dla tych, którzą są bardzo daleko, a w okresie świąt serdecznie o nich myślimy... Zabieramy się też za świąteczne ciasto dla cierpliwych :) A dziś zajmuję się skrzyneczką pięknych zimowych jabłek, które przywieźli Dziadkowie i piekę jeszcze muffiny pełne dobroci, w sam raz na pożegnanie jesieni.




Muffiny z jabłkami, orzechami i suszonymi śliwkami

250 g jabłek (waga po obraniu i pokrojeniu w małą kostkę)
garść orzechów włoskich, posiekanych
garść miękkich suszonych śliwek, pokrojonych na małe kawałki
250 g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżeczki cynamonu
1 i 1/2 łyżki gorzkiego kakako
150 g cukru
2 jajka
125 ml oleju
3 łyżki jogurtu naturalnego
cukier trzcinowy, opcjonalnie, do posypania

W większej misce mieszamy wszystkie sypkie składniki. W innym naczyniu łączymy olej z jajkami i jogurtem i lekko ubijamy całość. Jabłka mieszamy ze śliwkami i orzechami i dodajemy do nich trochę mącznej mieszanki, tyle, żeby nie były posklejane. Mokre składniki dodajemy do suchych, mieszamy szybko, tylko do połączenia, dodajemy jabłka ze śliwkami i orzechami i znów szybko mieszamy. Masę rozdzielamy równo do 12 muffinkowych foremek i posypujemy cukrem trzcinowym. Pieczemy w 180 stopniach około 25 minut, do suchego patyczka.




Namawiam Was do wypróbowania tych muffinów, ale również do małych świątecznych przygotowań kulinarnych. W ubiegłym roku sporządzałam angielską przyprawę mixed spice , już niewiele mi jej zostało na dnie puszki, więc zabieram się za nową porcję i również Wam bardzo ją polecam. To wspaniała świąteczna mieszanka, o niebo lepsza od torebki pt. przyprawa piernikowa... A poza tym, z otrzymanych jabłek sporządziłam też mincemeat, czyli nadzienie do przepysznych babeczek, którymi bezwstydnie się objadałam podczas ubiegłorocznych świąt w Anglii. W tym roku moi domownicy będą mieli okazję ich spróbować, a może i Was skuszę...? Bakaliowo-korzenna mieszanka z odrobiną brandy wspaniale się wspisuje w świąteczny kanon łakomczucha ;) Babeczki będę piekła tuż przed Bożym Narodzeniem, ale nadzienie potrzebuje chwili w słoiku, więc to dobry moment, żeby je przygotować. Przepis na mincemeat pochodzi od Delii Smith, ale Stacey nieco go uprościła i efekt jest bardzo smakowity :)




Mincemeat, czyli nadzienie do świątecznych babeczek mince pies

250 g jabłek, (waga po obraniu i pokrojeniu w małą kostkę)
170 g rodzynek
110 g suszonej żurawiny
150 g suszonych śliwek, pokrojonych na małe kawałeczki
30 g migdałów, posiekanych
60 g moreli, pokrojonych na małe kawałki
50 g kandyzowanej skórki pomarańczowej
50 g kandyzowanej skórki cytrynowej
sok i skórka otarta z jednej pomarańczy
sok i skórka otarta z jednej cytryny
110 g masła
175 g cukru
1 łyżeczka przyprawy mixed spice
1/2 łyżeczki cynamonu
szczypta soli
4-5 łyżek brandy

Wszystkie składniki mieszamy w garnku i podgrzewamy delikatnie, aby rozpuścić masło i cukier. Potem na malutkim ogniu podgrzewamy jeszcze 20 minut, od czasu do czasu mieszając, Kiedy mieszanka całkowicie ostygnie, dodajemy brandy do smaku, a potem wkładamy ją do słoików i odkładamy w ciemne, chłodne miejsce. Nie zważyłam całości, ale mam dwa słoiki, jeden całkiem spory i drugi, nieco mniejszy. Już się nie mogę doczekać wypieku babeczek, tymczasem nadzienie w spokoju nabiera smaku :)



niedziela, 22 listopada 2015

Zabierz mnie na targ... :)

W listopadowej Polsce pogoda przestaje być łaskawa i dręczy nas co i rusz a to wichurą, to znów mżawką, dorzućmy jeszcze mgły i przymrozki... Uroczo ;) Tymczasem w Egipcie wciąż jest ciepło i miło, to doskonały czas na wakacje dla tych, którzy kochają słońce, ale niekoniecznie odpowiada im skwar pory wakacyjnej. Wymęczeni Egipcjanie również mogą teraz trochę odetchnąć, częściej wieje wiatr i zdarzają się nawet chłodniejsze wieczory.




Dla mnie ta pora ma jeszcze jeden ogromny plus - na souku, czyli tradycyjnym targu, pojawiają sie warzywa, o które trudno w środku lata. Jest wreszcie dorodna rzodkiewka, jest dymka, są okazałe brokuły i kalafiory i naturalnie jest dynia. Wyprawy na souk to jeden z punktów na mojej liście ulubionych i kiedy tylko jest okazja (nawet bez konkretnej potrzeby) zawsze się tam wybieram, a dziś zabiorę i Was, bo może przyda się Wam odrobina ciepła i kolorów z kraju faraonów, ot tak, dla odmiany ;)




"Zabierz mnie na bal...."... Znacie taką piosenkę Alicji Majewskiej? Bardzo ją lubię. Ja natomiast mogłabym śmiało śpiewać: zabierz mnie na targ... ;) Bo nad wszelkie imprezy przedkładam buszowanie w kolorowej obfitości. Zawsze coś z tego później wynika, najczęściej w ramach kulinarnych eksperymentów :)






Kocham te wszystkie warzywa i owoce poukładane z fantazją w stosiki i piramidki. Lubię uśmiechniętych sprzedawców królujących na straganach, zawsze gotowych, żeby wynaleźć dla mnie wszystko, co najpiękniejsze, najsmaczniejsze i najświeższe, ba, proponujących nawet herbatkę wśród targowego labiryntu.




I choć ceny żywności w Egipcie wyraźnie podskoczyły, wciąż udaje mi się wychodzić z targu ze sporą torbą pełną różnorodnych warzyw za równowartość... 10 złotych? To też bardzo lubię :)




Uśmiech w stylu chilli... :)




... i bakłażanowy raj :)




Nie udało mi się niestety uwiecznić mojego ulubionego sprzedawcy zieleniny wszelakiej, siwiuteńkiego pana Ramadana, który akurat wybrał się do rodziny, ale jego młody pomocnik też jest sympatyczny :) Peta schował, pozuje z herbatką :)






Pamiętam moją pierwszą wizytę na souku, nie w Egipcie co prawda, ale w Maroku. Wszystkie te owocowo-warzywne wspaniałości po prostu mnie urzekły... Żadna z galerii handlowych w wielkich miastach nigdy mi tak nie przypadła do gustu. 




A co dziś tu kupiłam...?




Wracam do domu z kolejną dynią i kilkoma dojrzałymi granatami. Zapraszam Was na sałatkę, która nie tylko świetnie smakuje, ale również potwierdza teorię, że jedzenie może być naprawdę piękne. Dyniowe półksiężyce poozdabiane klejnocikami ziarenek granatu, jednym słowem - opowieść z tysiąca i jednej nocy!




Sałatka z pieczonej dyni z fetą i granatem  (inspirowana przepisem z książki Billa Grangera "Feed me")

800 g dyni, pokrojonej w plastry, bez pestek i włókien
3 łyżki ziarenek granatu
140 g fety
miks sałat (w ilości mniej więcej dwóch garści na każdą porcję)
3 łyżki oliwy
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka zmielonych ziaren kolendry
3 łyżki octu balsamicznego
2 łyżeczki cukru
sól, pieprz

Piekarnik nagrzewamy do 220 stopni. Dużą blachę wykładamy folią aluminiową. W miseczce mieszamy oliwę z kuminem i kolendrą (to jedna z opcji, możecie je zastąpić ulubionymi przyprawami, ale warto tej kombinacji spróbować!), dodajemy trochę soli i pieprzu. W większym naczyniu plastry dyni mieszamy z przyprawioną oliwą i układamy je na blasze. Pieczemy 25-30 minut, aż będą miękkie i złotobrązowe (w połowie pieczenia trzeba je przewrócić na drugą stronę). Pod koniec pieczenia dyni robimy sos: ocet balsamiczny podgrzewamy na małym ogniu z cukrem, tak, aby cukier sie rozpuścił, a płyn lekko zredukował. Trzeba potem szybko użyć sosu, bo po chwili bardzo gęstnieje. Kiedy dynia jest gotowa, układamy na talerzach sałatę, a na niej ciepłe plastry dyni. Skrapiamy je sosem, a potem posypujemy pokruszona fetą i ziarenkami granatu. To przepis na cztery porcje. Niektórzy stwierdzili, że dynia w takiej wersji, jedzona solo, jest o niebo lepsza od frytek ;) Komplement najwyższej wagi! Obiecuję, że całość również przypadnie Wam do gustu.







wtorek, 10 listopada 2015

Ciasto dla wszystkich istot ;)

Wszystkie istoty w domu, te dwunożne i te czterołapkowe deklarują zgodnie, że ciasto, które dziś polecam, jest naszym ulubionym tej jesieni :) Skonsumowaliśmy już pospołu pyszne ciasto na jesienne wędrowanie i postanowiliśmy, że dynię trzeba jeszcze koniecznie połączyć z naszą ukochaną czekoladą. A mnie z kolei udało się zakupić niesamowite daktyle, duże, mięciutkie i chyba nawet słodsze niż miód... Tym sposobem kilka powędrowało do ciasta wraz z czekoladą. Bingo!





Po upieczeniu wygląda niepozornie, ot, zwykła babka w ciemnomarchewkowym kolorze. Jednak pozory mylą :) Delikatne, aromatyczne ciasto z nutką cynamonu doskonale się komponuje z czekoladą i daktylami. Jest mięciutkie i wilgotne i należy do gatunku tych, które trudno przestać jeść. Duży kubek herbaty z mlekiem (jak dla mnie), kilka (nie przyznam się, ile) kawałków tej dobroci i miły wieczór zagwarantowany.

PS Oczywiście, pieseły nie mogą jeść czekolady... ;)




Ciasto dyniowe z daktylami i czekoladą

100 g mąki pełnoziarnistej
150 g mąki pszennej
150 g cukru
1 łyżeczka sody
1/4 łyżeczki soli
1 łyżeczka cynamonu
1/2 łyżeczki mielonego imbiru
200 g puree z dyni
2 jajka
100 ml oleju
3 łyżki jogurtu naturalnego
80 g czekolady, pokrojonej na małe kawałki
5-6 daktyli, pokrojonych na małe kawałki

Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni. Do dużej miski przesiewamy mąki z sodą, solą i przyprawami. W miseczce mieszamy kawałki czekolady i daktyli i dodajemy mniej więcej łyżeczkę mieszanki mącznej, tyle, żeby były obtoczone mąką i nie sklejały się ze sobą. Do miski z mąką dosypujemy cukier. W innym naczyniu lekko ubijamy jajka, dodajemy olej, jogurt i dyniowe puree i mieszamy wszystko razem. Mokre składniki wlewamy do miski z mąką, mieszamy całość delikatnie, do połaczenia składników i dodajemy posiekaną czekoladę i daktyle. Masę wlewamy do foremki nasmarowanej masłem (upiekłam w formie z kominkiem, średnica 24 cm) i wysypanej bułką tartą, Pieczemy 45 - 50 minut. 





piątek, 6 listopada 2015

Lekki zamęt, ale... dynię mam :)

Chcę się napić herbaty i usiłuję nalać do kubka wrzątku z czajnika, który wciąż ma zatknięty gwizdek. Moimi kluczami próbuję otworzyć samochód sąsiada i zastanawiam się, czemu, do diabła, klucz nie pasuje, a ktoś tam coś wrzeszczy z balkonu na piątym piętrze ;) Zapominam listy zakupów i mimo że było tam pięć rzeczy na krzyż, potem w sklepie łażę bezradnie między półkami i nie mam pojęcia, co mi było takie niezbędne... 




Chyba pora na jakiś balsam dla duszy ;) Kupiłam właśnie pierwszą dynię w tym sezonie i już jej właściwie nie ma... Na pierwszy ogień poszła zupa według przepisu Yotama Ottolenghiego, jedna z naprostszych dyniowych, jakie znam i jednocześnie - jedna z najlepszych. Zmniejszyłam ilość szafranu (cała łyżeczka to czysta rozpusta!!! A kiedy mi się skończą marokańskie zapasy, pewnie sypnę odrobinę kurkumy, choć szafran nadaje specyficznego smaku, który bardzo lubię...). Dodałam też imbiru. Na okrasę mistrz proponuje prażone dyniowe pestki i kremówkę, a ja wybrałam zieleninę, jogurt i grzanki. Dobry zestaw! Zwykle blenduję zupy z dyni na gładkie kremy, ale tym razem, po ugotowaniu warzyw do miękkości tylko lekko je rozgniotłam tłuczkiem (tak się to chyba nazywa?) do ziemniaków i zupa była gęsta z przyjemną aksamitną teksturą. Chwila roboty, a potem duża przyjemność, akurat na obecną porę roku. Proponuję sporządzić podwójną porcję :)



Zupa dyniowa z marchewką i szafranem

600 g dyni, (waga po obraniu ze skórki), pokrojonej w niedużą kostkę
2 marchewki, pokrojone w cienkie półplasterki
1 duża cebula, drobno pokrojona
1/2 łyżeczki szafranu
1 i 1/2 płaskiej łyżeczki mielonego imbiru
2 łyżeczki skórki otartej z pomarańczy
1 l bulionu warzywnego (lub wody, ale optuję za bulionem)
oliwa
sól, pieprz
zielenina, jogurt, grzanki (opcje do podania)

W garnku rozgrzewamy 2 łyżki oliwy i dodajemy cebulę i szafran. Podsmażamy na średnim ogniu, aż cebula będzie miękka i szklista i ładnie się zabarwi dzięki szafranowi, około 10 minut. Potem dodajemy dynię, marchewkę, imbir, bulion. Zagotowujemy, a następnie na małym ogniu, pod przykryciem gotujemy mniej więcej kwadrans, aż warzywa zmiękną. Dodajemy skórkę pomarańczową i gotujemy jeszcze kilka minut. Doprawiamy wedle uznania, delikatnie rozgniatamy kawałki dyni i marchewkę (można też zblendować) i gotowe. Tuż po ugotowaniu zupa ma idealną konsystencję, jeśli podajemy ją później, czasami trzeba dodać trochę wody, żeby była nieco rzadsza. To przepis na 6 porcji.






środa, 21 października 2015

Na kłopoty roquefort. I bossskie muffiny :)

"... ja należę do tej rzadszej kategorii ludzi, co jedzą, kiedy zmartwienie mają. Większość nie je. I jak się zamartwia, to chudnie i marnieje w oczach. Ja nie. Co chwilę do komórki albo do kuchni lezę, kawałek kindziuka se utnę, grzybkiem marynowanym zakąszę, albo kiełbaski urwę, ogórka z beczułki wyciągnę, twarogu pojem, albo chlebek razowy smalcem ze skwarkami posmaruję. Nawet w nocy chodzę. Zgryzota u mnie takie swędzenie w żołądku powoduje, od którego apetyt się bierze..." - tak się zwierzał proboszcz dobrodziej komendantowi policji w podlaskim miasteczku Królowy Most (w filmie Jacka Bromskiego "U Pana Boga za miedzą" - bardzo polecam!).
A u Was jak to wygląda? Ze zgryzoty przestajecie pałaszować, czy wręcz przeciwnie, podjadacie sobie dla dodania otuchy? Dla mnie, jako miłośniczki jedzenia, każdy powód i każda pora jest dobra ;) W przypadku wymyślania nowych przepisów, tak jak zresztą w innych twórczych kwestiach, pora największego natchnienia zaczyna się u mnie bardzo późnym wieczorem. Dlatego nic dziwnego, że kilka dni temu właśnie nocą rozchodziły się po domu nieziemskie zapachy... Człowieki-nie-kucharzące oderwały się przez to od swoich zwykłych zajęć, a psy pełniły wartę przy piekarniku, licząc na należną działkę... Zdjęcia nocne odpadają, bo wiecie, światło słabe, więc muffinowa sesja była zaplanowana na rano. Tymczasem, kiedy tylko małe pyszności nieco ostygły pojawiły się pytania: "a tych, no, muffinów, to koniecznie ci wszystkich dwunastu potrzeba, no, wiesz, do zdjęć...?"




Muffiny z roquefortem, szpinakiem i pieczoną papryką

200 g mąki pszennej
60 g mąki pełnoziarnistej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli (pamiętamy, że dodajemy słony ser)
2 jajka
2/3 szklanki mleka
1/2 szklanki oleju
1 szklanka posiekanych listków szpinaku
1/2 szklanki odsączonej i drobno posiekanej upieczonej papryki
200 g pokruszonego sera roquefort
2-3 łyżki ziaren słonecznika, do posypania mufinów

W większej misce mieszamy mąki, sól i proszek do pieczenia. W innym naczyniu łączymy ze sobą mleko, olej i jajka i delikatnie ubijamy widelcem. Mokre składniki dodajemy do suchych, mieszamy szybko tylko do połączenia, dokładamy szpinak, paprykę i roquefort, znów szybko mieszamy i rozkładamy całość po równo do dwunastu muffinowych foremek. Posypujemy ziarenkami słonecznika i pieczemy w 190 stopniach około 30 minut.





poniedziałek, 12 października 2015

Kto lubi jesień?

Mimo że nie wirują wokół mnie kolorowe liście, ani moje poranki nie witają chłodem i skrobaniem samochodowej szyby, to i tak czuję, że już jesień... Myślę, że ludzie z mojej części świata, gdzie by nie przyszło im żyć, po prostu mają tę porę roku we krwi. Przechadzki po cudnym jesiennym lesie, obrzucanie się liśćmi w parku, skoki przez kałuże i rozkoszowanie się pysznościami z nutą cynamonu... Sezonowe przyjemności otulone ciepłymi swetrami i miękkimi szalami. Dla mnie jesień zawsze zaczyna się od cynamonu i jabłek.... Niezmiennie też, mniej więcej o tej porze roku przypomina mi się wiersz Czechowicza, który czytała mi Babcia, kiedy byłam małą dziewczynką:


Jesień

Szumiał las, śpiewał las,
gubił złote liście,
świeciło się jasne słonko
chłodno a złociście...

Rano mgła w pole szła,
wiatr ją rwał i ziębił;
opadały ciężkie grona
kalin i jarzębin...

Każdy zmierzch moczył deszcz,
płakał, drżał na szybkach...
I tak ładnie mówił tatuś:
jesień gra na skrzypkach...



Wiersz pochodzi ze zbiorku Sny szczęśliwe, który, choć adresowany do dzieci, darzę ogromnym sentymentem. A dziś pierwsza edycja jesiennych słodkich wypieków, cynamon oczywiście obecny, ale zamiast jabłek pyszna, delikatna dynia, a dokładnie dyniowe puree. Podobnie jak w ubiegłym roku, bardzo Was zachęcam do przygotowania większej ilości puree, bo można z niego potem wyczarować niezliczone smakowitości w słodkiej i słonej wersji.
Przepis na orkiszowy chlebek dyniowy wynalazłam rok temu tu . To było moje pierwsze spotkanie z mąką orkiszową na słodko i bardzo mi takie połączenie przypadło do gustu. Zachęcam do wypróbowania tego przepisu tych z Was, którzy znają i lubią orkiszowe wypieki i tych, którzy jak ja kochają kulinarne eksperymenty. Chlebek jest bardzo wilgotny, trochę nawet zakalcowaty i nie wszystkim może przypaść do gustu, Mnie i Babci bardzo smakował, ale Mama uznała go za nieco "gliniasty" ;) W każdym razie, na pewno należy go całkowicie ostudzić przed spróbowaniem, a moim skromnym zdaniem, najlepszy jest na drugi, a nawet trzeci dzień. W sam raz na jesienne śniadanie :)






Dyniowy chlebek orkiszowy z orzechowym nadzieniem

Orzechowe nadzienie:
1 szklanka uprażonych na suchej patelni orzechów włoskich
2 łyżki płynnego miodu
2 łyżki brązowego cukru
2 łyżeczki cynamonu

Chlebek:
2 szklanki mąki orkiszowej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli
1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
1/2 łyżeczki cynamonu
1 i 1/2 szklanki puree z dyni
1/3 szklanki oliwy
2 łyżki mleka
1 jajko
1/2 szklanki płynnego miodu
1/3 szklanki brązowego cukru (na posypkę)

Zaczynamy od przygotowania nadzienia. Uprażone, grubo posiekane orzechy mieszamy z miodem, cynamonem i cukrem. Do większej miski przesiewamy mąkę z proszkiem do pieczenia i solą. Dodajemy cynamon i gałkę muszkatołową. W innym naczyniu mieszamy dyniowe puree z oliwą, mlekiem, jajkiem i miodem. Dyniową mieszankę dodajemy do miski z mąką, mieszamy szybko, tylko do połączenia składników. Keksówkę o długości około 24 cm wykładamy papierem do pieczenia, a piekarnik rozgrzewamy do 180 stopniu. Połowę masy wykładamy do keksówki, wygładzamy wierzch i rozkładamy na nim równą warstwę orzechowego nadzienia. Przykrywamy je pozostałą masą i posypujemy brązowym cukrem. Pieczemy 45 - 50 minut, do suchego patyczka. 






czwartek, 1 października 2015

Urodzinowo :)

Czas biegnie bardzo szybko... Momentami czuję się przez to naprawdę nieswojo. Są takie chwile. kiedy najchętniej zatrzymałabym wskazówki zegara, zachowała na dłużej pojedynczą kartkę z kalendarza... Lubię zmiany i nowości, ale czasami, chyba jak każdy z nas, miałabym ochotę powiedzieć "stop! teraz jest tak dobrze, niech to jeszcze chwilę potrwa..." W gruncie rzeczy jednak wiem, że jak śpiewa mój ulubiony Grzegorz Turnau: "w przemijaniu drzemie cały życia smak..." .




Przemijanie... I już nutka melancholii ;) Tymczasem dziś, właśnie w związku z faktem, że czas płynie, jest okazja do świętowania! Moje hipopotamowe przedsięwzięcie kulinarne obchodzi bowiem drugie urodziny :) Nie jest to może jakaś wielka ani okrągła rocznica, ale dla mnie  istotna z dwóch powodów. Po pierwsze, Niebieski Hipopotam to takie moje wirtualne dziecko i praca nad nim sprawia mi wiele radości, a po wtóre - zwłaszcza moi bliscy wiedzą, że z reguły brakuje mi konsekwencji (może ktoś odstąpi jakieś 2 kg...?) i w pewnym sensie jestem dumna, że w tym przypadku jest zupełnie inaczej.
Drugie urodziny Hipopotama obchodzimy w ulubionych czekoladowych klimatach, choć w dzisiejszym brownie czekolady właściwie wcale nie ma ;) Kilka miesięcy temu wynalazłam przepis na brownie, które piecze się na bazie dobrego kakao. Byłam zachwycona efektem i ciemnym, głębokim smakiem uzyskanej pyszności i od tej pory wiele z tą recepturą eksperymentowałam. Ciemna czekolada i pomarańcze to doskonałe połączenie i zawsze kojarzy mi się ze świętami, więc to bardzo dobry pomysł na urodzinowy smakołyk :)




Urodzinowe brownie z nutką pomarańczy 

160 g masła
1 i 1/4 szklanki cukru
65 g dobrego gorzkiego kakao
4 łyżki mleka
2 duże jajka
1/4 łyżeczki soli
70 g mąki
2 łyżki skórki otartej z pomarańczy
1/2 szklanki soku pomarańczowego
80 g suszonych moreli, pokrojonych na malutkie kawałki (opcjonalnie)

Masło z cukrem i solą rozpuszczamy w kapieli wodnej, stopniowo dodajemy kakao i mieszamy, aby wszystko dobrze się połączyło. Dodajemy kilka łyżek mleka, żeby uzyskać płynną całość (masa jest bardzo gęsta). Zdejmujemy naczynie z czekoladową mieszanką z ognia i studzimy odrobinę, tak, aby można było do niej bezboleśnie włożyć palec ;) Kolejno dodajemy do masy po jednym jajku, mieszając energicznie po dodaniu każdego. Potem dosypujemy stopniowo mąkę, mieszając, aż nie będzie jej widać. Dodajemy sok pomarańczowy*, otartą skórkę i morele. Według autorki przepisu teraz powinniśmy jeszcze energicznie (około 40 razu) przemieszać mieszankę drewnianą łychą lub szpatułką. Czekoladową masę wlewamy potem do naczynia wyłożonego papierem do pieczenia (można też użyć folii aluminiowej, nasmarować delikatnie masłem i obsypać kakao). Nagrzewamy piekarnik do 190 stopni i pieczemy około 40 minut. Wierzch brownie powinien być błyszczący, a środek lekko wilgotny. Moja foremka ma rozmiar 25 x 18 cm, jest w sam raz na takie proporcje. Brownie kroimy potem na 6-8 kawałków, dla tych, co lubią konkretną dawkę czekoladowych przyjemności, albo na kilkanaście, lub nawet dwadzieścia kilka kawałeczków typu "raz w mordeczkę".

* zwykle piekę to brownie z dodatkiem mieszanki orzechów, w dzisiejszym dodatek 1/2 szklanki soku powoduje, że masa jest bardzo płynna i brownie piecze się znacznie dłużej niż zwykle, a kawałeczki moreli opadają na dno. Możecie zredukować ilość soku do 1/4 szklanki, albo go pominąć, choć ja nie mogę się oprzeć tej pomarańczy :)





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...