Zaczynamy naszą wędrówkę od majestatycznych klifów.
Przestrzeń, błękit nieba stykający się z granatowym morzem i cudna pogoda,
szczęście po prostu. Lokalna drużyna pływacka trenuje skoki do wody,
małe ludziki w niebieskich piankach wskakują odważnie, po to, by za moment sprawnie wdrapać się na skały i ponownie zanurzyć wśród fal. Mogłabym tak siedzieć i godzinami
patrzeć na morze, nigdy się tam nie nudzę. Wracamy jednak na nasz ulubiony fragment szlaku Johna Muira, więc już po chwili wędrujemy brzegiem
pola golfowego, w miejscu, gdzie morze od idealnie przystrzyżonej zielonej trawy dzieli jedynie kilka kroków. Jest też
moment na plaży, przepięknej i szerokiej, w ubiegłym roku spotkaliśmy tu
stado łabędzi. Są i tym razem. Młode łabędzie z matką urządziły sobie śniadanie i nurkują w poszukiwaniu wodorostów.
I wreszcie las.
Ukochany, sosnowy nadmorski las. Światło, które prześlizguje się wśród koron drzew, tworzy
ulotne obrazy. Przez cały dzień towarzyszy nam silny wiatr, więc sosny falują łagodnie i
pieśń lasu nas otula. Wrzucam do kieszeni
kilka szyszek, które wykorzystam do
jesiennych kompozycji. I mimo, że grzybiarz ze mnie żaden, na mojej ścieżce wyrasta
cudowny borowik!


W swoje pszeniczne i zielone
kosmyki lato zaczyna teraz wplatać
czerwień i brązy. Polne ścieżki obfitują w jeżyny i maliny, można
z dziecięcą radością pobrudzić sobie palce sokiem i
smakować doskonałość. W trawie znajduję coś, co okazuje się niewielkim
ptasim gniazdkiem. Trzymam je w dłoniach
z czułością. Jest takie delikatne. Widać, że to
uwity z troską dom, który jednak nie oparł się dzisiejszym podmuchom. Z jakiegoś powodu to gniazdko staje się dla mnie
metaforą naszego życia. Bo przecież możemy sobie wić, urządzać,
robić plany, a potem... Nie mieć dokąd wrócić, podejmować
rewolucyjne decyzje, przenosić się w
inne zakątki świata, zmieniać wszystko albo
wszystko tracić. Stabilizacja, zwykle wyczekiwana, wciąż
jednak pozorna. I jeszcze - zazwyczaj pracujemy, żeby było
więcej, wygodniej, dostatniej, a niektórzy z nas chcą po prostu spokojnego,
prostego życia i ciszy. Tylko chyba jakoś wstydzimy się do tego przyznać.

Jest ogromny spokój w łagodnie pofalowanych krajobrazach, gdy na
polach słomiane bele, a na polnych drogach odrobina rozsypanego ziarna, pszeniczne
drobinki złota, które rolnicy zdążyli już zebrać. "Znów wędrujemy ciepłą
ziemią, znów wędrujemy ciepłym krajem" - myślę o jednej z moich ulubionych
płyt z licealnych czasów, muzyka Grzegorza Turnaua do wiersza Baczyńskiego.
Chcę tu zostać dłużej, wśród rozgrzanej pełni późnego lata. Chcę zostać, choć
czuję, że gdzieś już skrada się nieuchronny chłód...
To było wczoraj. Dziś budzi mnie inna rzeczywistość, krople deszczu tłukące się o parapet i wiadomość od mojej sąsiadki: "Wpadnij po swoje pranie, zebrałam pod wieczór, bo mówili, że będzie lało"...
Sernik z koziego sera (na podstawie przepisu Davida Lebovitza z książki "My Paris Kitchen. Recipies and Stories")
300 g kremowego koziego serka
3 łyżki kwaśniej śmietany
250 g drobnego cukru
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 łyżka rumu / brandy
5 jajek
60 g mąki
Spód (w zależności od upodobań i czasu, którym dysponujemy):
- łączymy 150-200 g ciasteczek digestive, pokruszonych z 90 g roztopionego masła i taką mieszanką wylepiamy dno foremki o średnicy 23 cm;
- zagniatamy klasyczne kruche ciasto: 200 g mąki + 100 g zimnego masła + 1 jajko + 50 g cukru pudru, opcjonalnie 1-2 łyżki zimnej wody. Z ciasta formujemy kulę, owijamy folią i wkładamy do lodówki na pół godziny, a potem rozwałkowujemy i wykładamy dno foremki, nakłuwając widelcem w kilku miejscach, żeby się nie wybrzuszało przy pieczeniu.
W obu wariantach rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i podpiekamy spód sernika, przez 10-15 minut, na złoto.
W większej misce na małych obrotach ubijamy kozi serek, przez około 2 minuty, następnie dodajemy mąkę i śmietanę i znów krótko miksujemy do połączenia. W drugiej misce miksujemy jajka z cukrem i dodajemy rum/brandy. Dodajemy jajka do sera i krótko miksujemy całość, masę wylewamy na podpieczony spód.
Piekarnik rozgrzewamy do 230 stopni i pieczemy sernik 20 minut, potem redukujemy temperaturę do 150 stopni i pieczemy jeszcze 40 minut. Wierzch sernika powinien być złoty jak na zdjęciach, ale jeśli zacznie się zbyt mocno rumienić w czasie pieczenia, musimy go przykryć papierem do wypieków.
Po upieczeniu wyjmujemy sernik z piekarnika i studzimy w foremce. Jest pyszny! Dość niski o zwartej konsystencji. Doskonale smakuje z dodatkiem miodu i świeżych owoców, ale zamierzam również upiec go na Boże Narodzenie, świeże owoce zastąpię wtedy orzechami włoskimi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz