Nowy rok szkolny właśnie się zaczyna. I choć od czasów białej bluzeczki i granatowej spódniczki trochę minęło, to jakoś mnie ostatnio naszło na wspomnienia zerówki, czyli mojego pierwszego kontaktu ze szkołą. Moja szkoła była szarym, pudełkowatym budynkiem. Większa część drogi do niej była dla mnie (a jakże) pod górkę, ale wiodąca tam już bezpośrednio ul. Szkolna jest pochyła i była wymarzona na saneczkowe szaleństwa. Można się też było (choć nie zawsze z własnej woli hi, hi, hi...) turlać ze skarpy w dół. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że moja szkoła była bardzo przyjaznym miejscem. Zerówkowe zajęcia były naprawdę fajne i lubiliśmy naszą wychowawczynię, panią Marzenę. Ludziki z kasztanów, plastyka, tańce, śpiewy, spacery... Pamiętam swój granatowy ortalionowy worek, który uszyła mi ciocia. Codziennie rano lądowały w nim buty na zmianę i naszykowane przez Mamę śniadanie. Pamiętam też, że wszyscy mieliśmy szufladki na literki, czyli posklejane przez rodziców pudełka zapałek, w których chowaliśmy wycięte z papieru literki, żeby układać z nich wyrazy. Niektórzy rodzice mieli prawdziwe zapędy artystyczne i pudełka były bardzo ładnie oklejone, między innymi widokami z kartek kalendarza ;) Nie przypominam sobie, jak wyglądało to moje pudełko, Pamiętam za to, jak pachniało gorące mleko w szkolnej stołówce. No i oczywiście jak moja Babcia co rano czesała mi obowiązkowe kucyki. Dwa kucyczki z równiuteńkim przedziałkiem. To dopiero było wyzwanie ;) Kiedy będzie okazja, muszę poszperać w teczce i odszukać mój dyplom ukończenia klasy zero :) Jest na nim zdjęcie, siedzę dumna nad książeczką z wielkimi literami, i mam na sobie białą bluzkę, która wokół stójki ma falbankę. Bardzo ładna, ale drapała jak diabli ;)
Mojej szarej, ale przyjaznej podstawówce patronował niejaki Józef Wieczorek. Jego duży portret też jakoś wybitnie zapadł mi w pamięć, tak jak apele z okazji rozpoczęcia roku szkolnego z transmitowanym przemówieniem ministra edukacji. Moja Mama na pewno pamięta, jak mi nabyła czerwone lakierowane butki na okoliczność :) Dziś szkolny budynek ładnie się zmienił i mieści się tam Gimnazjum im. Królowej Jadwigi...
A na szkolne, choć nie tylko, drugie śniadanie nada się doskonale chlebek bananowo-marchewkowy (moja wersja przepisu stąd ). Chwilka roboty i gotowy! Mam nadzieję, że będzie Wam smakował :)
Chlebek bananowo-marchewkowy
1 szklanka rozgniecionych bananów, bardzo dojrzałych
1 szklanka startej drobno marchewki
2 jajka
1/2 szklanki oleju roślinnego
1/2 szklanki jogurtu naturalnego albo maślanki
2/3 szklanki cukru
280 g mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody
2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki soli
garść rodzynek
garść ziarenek słonecznika
Piekarnik nagrzewamy do 180 stopniu. Keksówkę (u mnie 26 na 9 cm) smarujemy masłem i wysypujemy bułką tartą. Do większej miski wsypujemy mąkę, sól, sodę, proszek do pieczenia i cynamon. Dodajemy rodzynki i pestki słonecznika i dobrze mieszamy. W mniejszym naczyniu łączymy ze sobą banany, jajka, olej, jogurt/maślankę i cukier. Mieszamy wszystko szybko, najlepiej widelecem. A później, tak jak przy muffinach, mokre składniki dodajemy do miski z mąką i dosypujemy startą marchewkę. Mieszamy tylko do połączenia składników i przekładamy masę do keksówki. Wyrównujemy wierzch. Pieczemy około 50 minut, sprawdzamy patyczkiem, który wbity w środek chlebka powinien być lekko wilgotny. Wyśmienicie smakuje z gorącym kakao :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz