I przyszedł Nowy... Uśmiechnął się błękitnym niebem i polukrował moją ogródkową mini Prowansję. Uszczypnął w nos na dzień dobry i zaprosił na piękny spacer. Mały noworoczny toast słynną wiśniówką Taty wznieśliśmy z widokiem na przystań, smakując trunek i rześkie popołudnie. Tyle niepokoju dokoła i tak wiele znaków zapytania wciąż w powietrzu, a jednak przepełniała mnie po prostu wdzięczność i nadzieja na szczęśliwe dni.
Mamy, jak zawsze, swoje marzenia i plany, ale również frasunki, szczególnie po ostatnich miesiącach, wypełnionych troską o najbliższych, którzy są daleko, odwoływaniem tego, co od dawna było zaplanowane i na co tak bardzo się cieszyliśmy i niepewności, co przyniesie kolejny dzień.
Mimo wszystko ten Nowy Rok to za każdym razem krajobraz pełen nadziei, to 365 dni, z których każdy jest nową szansą. To 365 poranków, kiedy trzeba się uśmiechnąć do swojego odbicia w lustrze, zaparzyć kawę, a potem iść po swoje... To stos czystych kartek, na których zamierzam pisać turkusowym atramentem i grubym czerwonym mazakiem.
Będą codzienne radości, małe święta i ta nasza szara rzeczywistość. Będą płatki śniegu, co łaskoczą w nos, potem przebiśniegi, i radość Wielkanocy. Później tulipany, piękne dni lipca, kolorowy świat jesieni i znów zatoczymy koło, wyjmując z pudełek ulubione ozdoby choinkowe.
Niech to będzie dla nas dobry rok. Niech otaczają nas życzliwi i serdeczni ludzie. I my bądźmy takimi ludźmi dla innych.
Mamy, jak zawsze, swoje marzenia i plany, ale również frasunki, szczególnie po ostatnich miesiącach, wypełnionych troską o najbliższych, którzy są daleko, odwoływaniem tego, co od dawna było zaplanowane i na co tak bardzo się cieszyliśmy i niepewności, co przyniesie kolejny dzień.
Mimo wszystko ten Nowy Rok to za każdym razem krajobraz pełen nadziei, to 365 dni, z których każdy jest nową szansą. To 365 poranków, kiedy trzeba się uśmiechnąć do swojego odbicia w lustrze, zaparzyć kawę, a potem iść po swoje... To stos czystych kartek, na których zamierzam pisać turkusowym atramentem i grubym czerwonym mazakiem.
Będą codzienne radości, małe święta i ta nasza szara rzeczywistość. Będą płatki śniegu, co łaskoczą w nos, potem przebiśniegi, i radość Wielkanocy. Później tulipany, piękne dni lipca, kolorowy świat jesieni i znów zatoczymy koło, wyjmując z pudełek ulubione ozdoby choinkowe.
Niech to będzie dla nas dobry rok. Niech otaczają nas życzliwi i serdeczni ludzie. I my bądźmy takimi ludźmi dla innych.
W mojej rodzinie mówi się, że "jaki Nowy Rok, taki cały rok" i staramy się, żeby ten pierwszy dzień Nowego Roku miał pewną jakość. Lubimy zacząć od dobrego śniadania, dlatego w sylwestrowy wieczór, między kolejnymi partyjkami gry w kości, tuż przed północą wylądowała w piekarniku chałka.
Tym sposobem mogliśmy się porządnie wyspać po zarwanej nocy, a później zaparzyć kawę i pokroić chałkę na rozkoszne grube kromki. Niby nic, ale takie śniadanie ma moc :) Do chałki potrzebuję tylko masła i miodu spadziowego, albo konfitury śliwkowej. Jednak noworoczne śniadanie zasługuje na coś ekstra, była więc wspaniała kanapka z awokado, wędzonym łososiem, jajkiem i sosem chilli. Jedyna w swoim rodzaju, zupełnie jak każdy nowy początek. Tak mi się też skojarzyła ta chałka noworocznie, można ją wykorzystać do świetnych kanapek, na słodko, na słono, można się nią dzielić i cieszyć, a można również zapomnieć i pozwolić jej smętnie obeschnąć w kuchennym kącie. Co zrobicie z Waszą chałką i Waszym Nowym Rokiem...?
Chałka nasza ulubiona (na podstawie przepisu Liski stąd )
30 g świeżych drożdży albo 3 łyżeczki drożdży instant
350 g mleka, leciutko podgrzanego
60 g drobnego cukru
80 g masła, roztopionego i ostudzonego
550 g mąki
1 płaska łyżeczka soli
1 jajko
do posypania: sezam, kruszonka, mak
Do mleka dodajemy drożdże i cukier, mieszamy i odstawiamy, aż drożdże "ruszą". Trwa to zwykle 15-30 min. Do miski z mąką i solą wlewamy roztopione masło i drożdżową mieszankę i zaczynamy wyrabiać ciasto. Staramy się nie dosypywać już mąki, dobrym sposobem na klejące ciasto jest delikatne posmarowanie dłoni olejem lub oliwą (piszę o tym tu , polecam zajrzeć, jeśli zaczynacie przygodę z drożdżowym).
Kiedy mamy już gładkie, odchodzące od ręki ciasto, formujemy kulę i odkładamy je do miski delikatnie nasmarowanej masłem lub olejem, na godzinę lub dłużej, tak, aby ciasto podwoiło objętość. Gdy ciasto urośnie, wyjmujemy je z miski, "odgazowujemy" (to jeden z moich ulubionych momentów, ciasto wtedy dramatycznie się zmniejsza) i w zależności od tego, czy chcemy upiec jedną naprawdę dużą chałkę (to moja opcja) czy dwie mniejsze, dzielimy ciasto na pół. Kolejny krok to podzielenie ciasta na trzy części, rolowanie trzech wałków i zaplecenie warkocza (wybieram najprostszą wersję, ale na YouTube znajdziecie mnóstwo wskazówek, jak zaplatać chałkę z 4 czy nawet 6 pasm). Pamiętamy, że ciasto musi być zaplecione dosyć luźno. Zaplecioną chałkę odkładamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia (ja jeszcze delikatnie posypuję go mąką) i odstawiamy do ponownego wyrośnięcia. Liska radzi przykrycie chałki wilgotną ściereczką, ale rezygnuję z tego, bo chałki, które przykrywałam, wychodziły dziwnie płaskie.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni, w miseczce lekko ubijamy jajko i smarujemy nim chałkę (można dodać łyżkę wody). Posypujemy czymś, co akurat mamy pod ręką :) Pieczemy około 30 minut, aż chałka będzie złota.
30 g świeżych drożdży albo 3 łyżeczki drożdży instant
350 g mleka, leciutko podgrzanego
60 g drobnego cukru
80 g masła, roztopionego i ostudzonego
550 g mąki
1 płaska łyżeczka soli
1 jajko
do posypania: sezam, kruszonka, mak
Do mleka dodajemy drożdże i cukier, mieszamy i odstawiamy, aż drożdże "ruszą". Trwa to zwykle 15-30 min. Do miski z mąką i solą wlewamy roztopione masło i drożdżową mieszankę i zaczynamy wyrabiać ciasto. Staramy się nie dosypywać już mąki, dobrym sposobem na klejące ciasto jest delikatne posmarowanie dłoni olejem lub oliwą (piszę o tym tu , polecam zajrzeć, jeśli zaczynacie przygodę z drożdżowym).
Kiedy mamy już gładkie, odchodzące od ręki ciasto, formujemy kulę i odkładamy je do miski delikatnie nasmarowanej masłem lub olejem, na godzinę lub dłużej, tak, aby ciasto podwoiło objętość. Gdy ciasto urośnie, wyjmujemy je z miski, "odgazowujemy" (to jeden z moich ulubionych momentów, ciasto wtedy dramatycznie się zmniejsza) i w zależności od tego, czy chcemy upiec jedną naprawdę dużą chałkę (to moja opcja) czy dwie mniejsze, dzielimy ciasto na pół. Kolejny krok to podzielenie ciasta na trzy części, rolowanie trzech wałków i zaplecenie warkocza (wybieram najprostszą wersję, ale na YouTube znajdziecie mnóstwo wskazówek, jak zaplatać chałkę z 4 czy nawet 6 pasm). Pamiętamy, że ciasto musi być zaplecione dosyć luźno. Zaplecioną chałkę odkładamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia (ja jeszcze delikatnie posypuję go mąką) i odstawiamy do ponownego wyrośnięcia. Liska radzi przykrycie chałki wilgotną ściereczką, ale rezygnuję z tego, bo chałki, które przykrywałam, wychodziły dziwnie płaskie.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni, w miseczce lekko ubijamy jajko i smarujemy nim chałkę (można dodać łyżkę wody). Posypujemy czymś, co akurat mamy pod ręką :) Pieczemy około 30 minut, aż chałka będzie złota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz