Kilka dni temu kupiłam ostatni wiosenny bukiet, moje ukochane tulipany. A wczoraj zaczęło się lato i mimo, że kocham cięte kwiaty w domu, to najpiękniejsza będzie teraz kwiatowa obfitość na polach i łąkach, mnóstwo żywych kolorów i nieujarzmiona liściasta eksplozja... I ten jedyny w swoim rodzaju zapach rozgrzanej ziemi, czarnego bzu i dzikiej róży... Mam jesienną duszę i zawsze czekam na ostatni kwartał roku, ale wspomnienia letnich chwil pomagają czasami przetrwać, kiedy człowiek zbyt mocno zapadnie się w jesienne szarugi.
Niedawno udało nam się wyjechać na małe wakacje, lokalnie, kilka dni w Szkocji. Było cudnie i już "zapakowałam" sobie kilka wspomnień. Wędrowanie ścieżką na grzbiecie klifu, między błękitem morza i błękitem nieba. Sekretna nadmorska grota, kryjącą niezliczone ilości fantastycznych kamieni w najróżniejszych kolorach i oszlifowanych jak przez światowej klasy jubilera. Chwila na plaży, na której odznaczyły się jedynie ślady naszych stóp i najsłodsze na świecie truskawki, czyli raj na ziemi. Jest też jedna sztampowa wakacyjna migawka, czyli lody na przystani. Tak się jakoś składa, że lody gałkowe jem tylko na wyjazdach, więc są dla mnie synonimem wypoczynku, a tym razem - nie wiem, kto wymyślił niebiańską kombinację mango i chilli, ale znalazła się na topie mojej listy! Mam już zatem kilka słoiczków słonecznych wspomnień na czas słoty, a przecież lato dopiero się rozkręca...
A propos słoiczków, pisałam kiedyś o słoiku szczęścia , w którym miała wzrastać kolekcja małych, dobrych chwil, które przytrafiły nam się danego dnia i naszej wdzięczności za nie. Dawne to były czasy, mieszkałam pod innym niebem i słońce świeciło tam zdecydowanie łaskawiej niż w Szkocji ;) Dziś myślę, że jedną z najcenniejszych umiejętności jest odczuwanie wdzięczności za wszystko. Za to, co dobre, za to, co złe, za upał, za słotę, za nadmiar i za brak. Wciąż się tego uczę, ale mam wrażenie, że warto i że taka wdzięczność pomaga nam stać się bardziej obecnymi, uważnymi... Na myśl przychodzą mi tu fragmenty wiersza jednego z moich ulubieńców, niesfornego Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:
Pochwalone niech będą ptaki
i słońce, co im nóżki złoci,
pochwalona chwila odwagi
i zwątpienie w labiryntach samotności.
Pochwalone także pyszne zdrowie
i choroba, co uczy pokory,
i jednako mucha i człowiek,
i jednako sady i ugory.
O, pochwalony każdy ból stokrotnie
i każdy cios, byle męski -
i te pelargonie na wysokim balkonie,
do których zawsze będziesz tęsknił.
Pochwalone: grzesznik i święty,
i serce ludzkie jak morze odkryte.
A nade wszystko okręty
Rzeczypospolitej*.
(*bo skądże poeta mógł wiedzieć, jak będzie wyglądała niezwyciężona armada RP w 2021...?)
Niedawno udało nam się wyjechać na małe wakacje, lokalnie, kilka dni w Szkocji. Było cudnie i już "zapakowałam" sobie kilka wspomnień. Wędrowanie ścieżką na grzbiecie klifu, między błękitem morza i błękitem nieba. Sekretna nadmorska grota, kryjącą niezliczone ilości fantastycznych kamieni w najróżniejszych kolorach i oszlifowanych jak przez światowej klasy jubilera. Chwila na plaży, na której odznaczyły się jedynie ślady naszych stóp i najsłodsze na świecie truskawki, czyli raj na ziemi. Jest też jedna sztampowa wakacyjna migawka, czyli lody na przystani. Tak się jakoś składa, że lody gałkowe jem tylko na wyjazdach, więc są dla mnie synonimem wypoczynku, a tym razem - nie wiem, kto wymyślił niebiańską kombinację mango i chilli, ale znalazła się na topie mojej listy! Mam już zatem kilka słoiczków słonecznych wspomnień na czas słoty, a przecież lato dopiero się rozkręca...
A propos słoiczków, pisałam kiedyś o słoiku szczęścia , w którym miała wzrastać kolekcja małych, dobrych chwil, które przytrafiły nam się danego dnia i naszej wdzięczności za nie. Dawne to były czasy, mieszkałam pod innym niebem i słońce świeciło tam zdecydowanie łaskawiej niż w Szkocji ;) Dziś myślę, że jedną z najcenniejszych umiejętności jest odczuwanie wdzięczności za wszystko. Za to, co dobre, za to, co złe, za upał, za słotę, za nadmiar i za brak. Wciąż się tego uczę, ale mam wrażenie, że warto i że taka wdzięczność pomaga nam stać się bardziej obecnymi, uważnymi... Na myśl przychodzą mi tu fragmenty wiersza jednego z moich ulubieńców, niesfornego Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:
Pochwalone niech będą ptaki
i słońce, co im nóżki złoci,
pochwalona chwila odwagi
i zwątpienie w labiryntach samotności.
Pochwalone także pyszne zdrowie
i choroba, co uczy pokory,
i jednako mucha i człowiek,
i jednako sady i ugory.
O, pochwalony każdy ból stokrotnie
i każdy cios, byle męski -
i te pelargonie na wysokim balkonie,
do których zawsze będziesz tęsknił.
Pochwalone: grzesznik i święty,
i serce ludzkie jak morze odkryte.
A nade wszystko okręty
Rzeczypospolitej*.
(*bo skądże poeta mógł wiedzieć, jak będzie wyglądała niezwyciężona armada RP w 2021...?)
Chciałam też wspomnieć o książkach, choć u mnie od jakiegoś czasu panuje totalny chaos czytelniczy, i czytam pięć książek w tym samym czasie, potem o którejś zapominam, zamawiam kolejne... Już w ubiegłym roku chciałam Wam polecić książkę Marcina Kąckiego "Oświęcim. Czarna zima." Teraz zmotywowała mnie dodatkowo nominacja tej pozycji do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. Kiedy ktoś wspomni o Oświęcimiu, nasze myśli biegną w kierunku tragicznej przestrzeni obozu koncentracyjnego. Auschwitz pozostawi tutaj wieczne piętno, ranę, która nigdy się nie zagoi. Jednak z reguły nie zastanawiamy się, kim byli mieszkańcy Oświęcimia przed wojną. Niewielu z nas zapewne zna historię pogromu Romów w 1981 roku. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak czas Auschwitz wpłynął na obecne życie miasta i z jakimi problemami borykają się dzisiaj mieszkańcy. Dowiedziałam się z tej książki naprawdę sporo, bardzo mi również odpowiada styl autora, który zwyczajnie pytał mieszkańców, jak się tutaj żyje. Próbuje również odkryć przyczynę tytułowej oświęcimskiej czarnej zimy. To nie jest (według mnie) lekka lektura, zebrała też różne recenzje (kwestie polsko-żydowskie zawsze pozostaną niezwykle delikatną materią), ale uważam, że naprawdę warto tę książkę przeczytać. I ocenić z własnej perspektywy. A na mojej półce czekają już kolejne książki Marcina Kąckiego - reportaże o Poznaniu i Białymstoku.
Kolejną pozycją, którą chciałam polecić jest "Pieśń Ziemi. Rdzenna mądrość, wiedza naukowa i lekcje płynące z natury" autorstwa Robin Wall Kimmerer. Członkini plemienia Potawatomi i profesorka botaniki napisała książkę porównywaną do "Biegnącej z wilkami" Clarissy Pinkoli Estes. Książkę, która mówi o tym, że wszyscy i wszystko na naszej planecie jest ze sobą połączone. I że jedynym sposobem, aby tę planetę uratować przed zagładą jest rozbudzenie w nas wrażliwości, czułości i zrozumienia, dla wszystkiego, co nas otacza.
Książkę otwiera opowieść o Skywoman, przybyszce z niebios, która stworzyła ląd i zasadziła nasiona, które ze sobą przyniosła. Pomagały jej zwierzęta, a Ziemia powstała w wyniku współdziałania człowieka i przyrody. "Po jednej stronie świata żyli ludzie, których związek z naturą ukształtowała Skywoman - ta, która stworzyła bujny ogród dla dobra wszystkich istot. Po drugiej stronie świata możemy spotkać inną kobietę, ogród i drzewo. Ta za spróbowanie rosnącego na nim owocu została wygnana z raju (...). Matka rodzaju ludzkiego musiała się błąkać po pustkowiu i w pocie czoła zdobywać pożywienie zamiast zrywać słodkie, soczyste owoce z uginających się pod ich ciężarem gałęzi. By mogła zaspokoić głód, kazano jej czynić sobie poddaną ziemię, na którą ją wygnano. (...) Zarówno historie stworzenia, jak i kosmologie są wszędzie źródłem tożsamości i orientacji w świecie. (...) Kształtują nas, nawet jeśli nie mamy tego świadomości. Jedna opowieść kieruje nas wprost w łaskawe objęcia natury, druga wiedzie na wygnanie. Jedna kobieta jest pradawną założycielką ogrodu, współtwórczynią przyjaznego zielonego świata, który stał się domem dla jej potomków. Druga jest banitką, tułaczką, która wędruje przez nieprzyjazny świat, zmierzając do prawdziwego domu w niebie." "Pieśń Ziemi..." to piękna książka, w sam raz na leniwe gorące poranki/popołudnia/wieczory. Wzrusza zarówno potomków Ewy jak i potomków Skywoman. Skłania do przemyśleń, rozbudza chęć bycia bliżej z naturą i budowania z nią relacji opartej na szacunku i trosce o planetę, której jesteśmy częścią.
Kolejną pozycją, którą chciałam polecić jest "Pieśń Ziemi. Rdzenna mądrość, wiedza naukowa i lekcje płynące z natury" autorstwa Robin Wall Kimmerer. Członkini plemienia Potawatomi i profesorka botaniki napisała książkę porównywaną do "Biegnącej z wilkami" Clarissy Pinkoli Estes. Książkę, która mówi o tym, że wszyscy i wszystko na naszej planecie jest ze sobą połączone. I że jedynym sposobem, aby tę planetę uratować przed zagładą jest rozbudzenie w nas wrażliwości, czułości i zrozumienia, dla wszystkiego, co nas otacza.
Książkę otwiera opowieść o Skywoman, przybyszce z niebios, która stworzyła ląd i zasadziła nasiona, które ze sobą przyniosła. Pomagały jej zwierzęta, a Ziemia powstała w wyniku współdziałania człowieka i przyrody. "Po jednej stronie świata żyli ludzie, których związek z naturą ukształtowała Skywoman - ta, która stworzyła bujny ogród dla dobra wszystkich istot. Po drugiej stronie świata możemy spotkać inną kobietę, ogród i drzewo. Ta za spróbowanie rosnącego na nim owocu została wygnana z raju (...). Matka rodzaju ludzkiego musiała się błąkać po pustkowiu i w pocie czoła zdobywać pożywienie zamiast zrywać słodkie, soczyste owoce z uginających się pod ich ciężarem gałęzi. By mogła zaspokoić głód, kazano jej czynić sobie poddaną ziemię, na którą ją wygnano. (...) Zarówno historie stworzenia, jak i kosmologie są wszędzie źródłem tożsamości i orientacji w świecie. (...) Kształtują nas, nawet jeśli nie mamy tego świadomości. Jedna opowieść kieruje nas wprost w łaskawe objęcia natury, druga wiedzie na wygnanie. Jedna kobieta jest pradawną założycielką ogrodu, współtwórczynią przyjaznego zielonego świata, który stał się domem dla jej potomków. Druga jest banitką, tułaczką, która wędruje przez nieprzyjazny świat, zmierzając do prawdziwego domu w niebie." "Pieśń Ziemi..." to piękna książka, w sam raz na leniwe gorące poranki/popołudnia/wieczory. Wzrusza zarówno potomków Ewy jak i potomków Skywoman. Skłania do przemyśleń, rozbudza chęć bycia bliżej z naturą i budowania z nią relacji opartej na szacunku i trosce o planetę, której jesteśmy częścią.
A jeśli chodzi o letnie kulinarne przyjemności? Na upały najlepszy będzie chłodnik w nieco innej wersji niż tradycyjna... Jest też cała bateria pysznych deserów dla ochłody: mrożony jogurt malinowy , lody truskawkowe oraz granita latte albo brzoskwiniowo-grejpfrutowa.
Naszym ostatnim skleconym naprędce deserem łasucha był przekładaniec - kilka połamanych ciastek digestive, żółtka utarte z cukrem do białości i wymieszane z mascarpone, duuuża ilość malin i truskawek pokrojonych na mniejsze kawałki. Poukładane warstwowo, idea tiramisu, kolejność dowolna. Kilka godzin w lodówce i.. jedziemy windą do nieba lądując przyjemnie w malinowo-truskawkowym chruśniaku.
Na tapecie są oczywiście młode ziemniaki, najczęściej jako najprostsza sałatka, z majonezem, odrobiną musztardy i dużą ilością posiekanej dymki i koperku. Młode ziemniaki możemy też upiec i podać tak, albo zrobić michę pysznej sałatki. Ulubiona kanapka sezonu to ta z hummusem, pomidorem malinowym, ogórkiem i plasterkami czerwonej cebuli.
Dziś przepisy na bardzo proste przysmaki, akurat na popołudniową przekąskę. Ciecierzycowe placuszki/pankejki wynalazłam u Malin. Malin jest przesympatyczną szwedzką blogerką, weganką, która ze swoim partnerem Robem mieszka w Malmo. Bardzo lubię jej bloga, ale odkryłam ją na Youtube i często oglądam vlogi, które przygotowują wspólnie z Robem. Malin jest bardzo pozytywną osobą, przepisy, którymi się dzieli są proste i inspirują do sezonowego jedzenia, a filmiki spod znaku Good Eatings bardzo przyjemnie się ogląda. Zawsze piękne zdjęcia i dobra muzyka. Oprócz przepisów znajdziemy też u Malin relacje z miejsc, które z Robem odwiedzili, trochę filmików spod znaku life style i "what I eat in a day", czyli propozycje jednodniowego wegańskiego menu.
A do pankejków bardzo proste dodatki - fasolka szparagowa z sosem z sezamowej pasty tahini (mieszkając w Egipcie zwariowałam na jej punkcie i teraz zawsze mam ją w kuchni) i sałatka z grillowanej papryki w marokańskim stylu, z odrobiną kuminu.
A do pankejków bardzo proste dodatki - fasolka szparagowa z sosem z sezamowej pasty tahini (mieszkając w Egipcie zwariowałam na jej punkcie i teraz zawsze mam ją w kuchni) i sałatka z grillowanej papryki w marokańskim stylu, z odrobiną kuminu.
Placuszki ciecierzycowe z kukurydzą
1 szklanka mąki z ciecierzycy
3/4 szklanki wody
1 łyżeczka sody
1/2 łyżeczki wędzonej papryki
1/2 łyżeczki granulowanego czosnku
1/2 łyżeczki oregano
1-1 i 1/2 szklanki kukurydzy (z puszki albo rozmrożonej)
1 nieduża czerwona cebula, pokrojona w cienkie półplasterki
Zaczynamy od zmieszania w misce wszystkich suchych składników. Wlewamy wodę i mieszamy do uzyskania gładkiej masy. Dodajemy kukurydzę i cebulę, mieszamy do połączenia.
Na średnim ogniu rozgrzewamy patelnię, na niedużej ilości oleju smażymy placuszki na złoto 2-4 minuty z każdej strony. Z naszych domowych testów wynika, że najlepiej smakują na ciepło.
Na średnim ogniu rozgrzewamy patelnię, na niedużej ilości oleju smażymy placuszki na złoto 2-4 minuty z każdej strony. Z naszych domowych testów wynika, że najlepiej smakują na ciepło.
Fasolka szparagowa z sosem z pasty tahini
Fasolkę gotujemy kilka minut we wrzącej wodzie, ważne, żeby jej nie rozgotować. Po ugotowaniu przelewamy ją szybko zimną wodą, żeby zachować ładny kolor i odcedzamy.
Kilka łyżek pasty tahini mieszamy z wodą, do uzyskania pożądanej konsystencji. Dodajemy rozgnieciony ząbek czosnku, sok z cytryny lub ocet i sól do smaku. Dodajemy również odrobinę kuminu i jeśli lubimy, szczyptę mielonej papryki chilli. Taki sos będzie również świetnym dodatkiem do warzyw z grilla.
Marokańska sałatka z grillowanej papryki z kuminem
4 czerwone i 4 żółte papryki
2 duże pomidory
2 zmiażdżone ząbki czosnku
sok z cytryny
oliwa
sól i pieprz
kumin
Papryki na blasze wkładamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni, najlepiej z opcją górnej grzałki. Pieczemy, aż ich skórka zrobi się czarna (trzeba je będzie w trakcie obrócić). Potem wkładamy papryki do garnka i przykrywamy szczelnie, a kiedy ostygną, obieramy je ze skórki i kroimy w paski. Pomidory parzymy, obieramy ze skórki i pozbywamy się pestek. Kroimy pomidory na nieduże kawałki. Później w misce łączymy paprykę z pomidorami, dodajemy do smaku sól, pieprz i szczyptę lub dwie kuminu, a całość skrapiamy oliwą i sokiem z cytryny i delikatnie mieszamy. Przed podaniem możemy sałatkę posypać odrobiną posiekanej kolendry.
Marokańska sałatka z grillowanej papryki z kuminem
4 czerwone i 4 żółte papryki
2 duże pomidory
2 zmiażdżone ząbki czosnku
sok z cytryny
oliwa
sól i pieprz
kumin
Papryki na blasze wkładamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni, najlepiej z opcją górnej grzałki. Pieczemy, aż ich skórka zrobi się czarna (trzeba je będzie w trakcie obrócić). Potem wkładamy papryki do garnka i przykrywamy szczelnie, a kiedy ostygną, obieramy je ze skórki i kroimy w paski. Pomidory parzymy, obieramy ze skórki i pozbywamy się pestek. Kroimy pomidory na nieduże kawałki. Później w misce łączymy paprykę z pomidorami, dodajemy do smaku sól, pieprz i szczyptę lub dwie kuminu, a całość skrapiamy oliwą i sokiem z cytryny i delikatnie mieszamy. Przed podaniem możemy sałatkę posypać odrobiną posiekanej kolendry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz